Najgorsze nie są same liczby, ale dojmujące poczucie bezradności. Bo rynku pracy nie potrafią rozruszać ani głosiciele recept liberalnych (ciąć koszty pracy), ani interwencjonistycznych (pompować popyt). Wygląda na to, że przyczyna może leżeć w zupełnie innym miejscu.

„A co jeśli tych miejsc pracy nie ma, bo zeżarł je... postęp technologiczny. I jak dotąd nie chce wypluć niczego w zamian?” – zastanawia się coraz więcej ekonomistów. Na przykład Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee z bostońskiego MIT. Obaj panowie napisali na ten temat intrygującą książkę, która nosi tytuł „Race Against the Machine”. W wolnym tłumaczeniu „Ściganie się z maszyną”, choć nie do końca. Bo tytuł pracy Brynjolfssona i McAfee’ego przypadkowy nie jest. Odnosi się do hasła „Rage Against the Machine” (czyli Gniew kontra Maszyna) – dziś kojarzonego głównie z popularnym w latach 90. lewicującym zespołem muzycznym z Los Angeles. Chłopaki z Kalifornii wzięli go z kolei od niejakiego Neda Ludda, patrona ruchu luddystów aktywnych na Wyspach Brytyjskich u zarania XIX wieku. Luddyści powstali z desperacji ówczesnych robotników z branży tekstylnej, którzy widzieli, jak mechanizacja sprawia, że stają się niepotrzebni. Atakowali więc fabryki i rozbijali krosna w nadziei, że właściciel nie sprowadzi nowych. I praca nadal będzie. Dziś wiemy, że ich opór był bezcelowy. Więcej, en masse nie służył poprawie położenia samych robotników. Choć rewolucja przemysłowa zniszczyła większość miejsc pracy w manufakturach, otworzyła przed gospodarką nowe perspektywy: podniosła wydajność, co umożliwiło osiąganie lepszych zarobków, dzięki mechanizacji rozwiązano też wiele innych problemów cywilizacyjnych. Spójrzmy jednak na te wydarzenia oczami luddystów. Czyli pokolenia niewykwalifikowanych pracowników urodzonych pod koniec XVIII wieku i zmarłych gdzieś w połowie kolejnego stulecia. Czyli tuż przed tym, jak rewolucja przemysłowa zaczęła przynosić korzyści masom.

200 lat później znajdujemy się w podobnym położeniu. „Mechanizacja niszczyła miejsca pracy wśród tzw. niebieskich kołnierzyków (czyli robotników – red.). Rewolucja internetowa robi to samo z białymi kołnierzykami u progu XXI wieku” – dowodzą Brynjolfsson i McAfee. Do podobnych wniosków doszli Jason R. Abel i Richard Deitz, ekonomiści nowojorskiego oddziału amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Wyliczyli, że (przynajmniej w USA) w latach 1980–2009, czyli w okresie przypadającym na rewolucję internetową, sektor pracy wymagającej średnich kwalifikacji skurczył się o 2/3. Jak to się stało? Komputery, oprogramowanie i sieci (internet) sprawiły, że wiele miejsc pracy wyparowało. Od sekretarek (które zostały zastąpione smartfonami) po dziennikarzy. A jeszcze więcej zniknie. Na przykład wśród prawników czy lekarzy, gdy do użycia wejdą inteligentne prawnicze bazy danych oraz komputery wcielone w zadania służby zdrowia. Ofiarami przemian padną nie najsłabiej wykwalifikowani pracownicy fizyczni, bo tu miejsca pracy, które musiały zostać zlikwidowane, już dawno zniknęły. I nie zawodowe elity. Chodzi o średniaków. Czyli niestety o większość z nas.

Czy to już koniec? Oczywiście, że nie. Mechanizacja przyniosła rewolucję przemysłową, a ta przełożyła się na nowe możliwości. I podobnie będzie zapewne w przypadku rewolucji technologicznej. Pytanie tylko kiedy? I czy jest sposób, żeby oczekiwanie na ten cud nie okazało się społeczną agonią w atmosferze wybuchów społecznych spowodowanych wysokim bezrobociem.

Reklama