W 2008 r., gdy wróciłem do Polski po trzynastu latach pobytu w Australii, usłyszałem od znajomej profesor zarządzania: „Panie Pawle, rynek szkoleniowy został całkowicie zrujnowany".
Nie można jej było odmówić kompetencji w tym zakresie – nie tylko wykładała w jednej z najlepszych uczelni, lecz także była właścicielką kilkunastoosobowej firmy szkoleniowo-doradczej. Co zadziwiające, podobne opinie słyszałem wielokrotnie, ale tylko prywatnie. Na żadną oficjalną wypowiedź w tej kwestii nie zdarzyło mi się trafić przez wiele lat. Jeżeli już, to pojawiały się frazy – wypisz, wymaluj – z zapomnianej propagandy gierkowskiej: „nieprawdą jest jakoby”. W wywiadzie dla jednej z prestiżowych gazet właściciel szkoleniowej firmy (korzystającej z unijnych dotacji) w odpowiedzi na wątpliwość, czy darmowe szkolenia nie niszczą rynku, mówi: „Przecież to normalne, że na rynku są produkty o różnej cenie”.
Dlaczego tak się dzieje? Proste – ludzi spoza branży mało to interesuje, a ci zajmujący się szkoleniami mają świadomość, że krytyka może im mocno zaszkodzić w ubieganiu się o rządowe dotacje. W tym kontekście pewną nadzieję budzi wzmianka pani minister Bieńkowskiej, że obecnie „większe znaczenie będą miały mechanizmy rynkowe”. Ale czy nie będzie tak samo, jak z obietnicami zmniejszenia biurokracji?
Podstawowym problemem jest dziś rozerwanie więzi pomiędzy szkoleniowcem – trenerem a klientem. Działa pomiędzy nimi co najmniej dwóch pośredników. Pierwszy to ogólnokrajowa instytucja rządowa, która opierając się na lepszym lub gorszym rozeznaniu, ogłasza konkursy, decydując, kto i w jakim zakresie ma być szkolony. Drugi to firma organizacji szkoleń (nazwijmy je, w odróżnieniu od autentycznych firm szkoleniowych, „org.-szkol.”), która startuje w konkursie, a potem sama z kolei ogłasza przetargi na realizację poszczególnych szkoleń. Czasem w tym łańcuchu trafi się i trzeci pośrednik.
Reklama
Taka sytuacja generuje – w porównaniu z rozwiązaniami rynkowymi – znacznie wyższe, a zupełnie zbędne koszty. Gorzej, rozbudowana struktura hierarchiczna powoduje zablokowanie przepływu informacji. W tym układzie eliminuje się to, co w normalnym systemie jest kluczem do sukcesu, czyli jakość. Potencjalny klient nie ma możliwości zweryfikowania kompetencji trenerów, którzy często są angażowani na kilka dni przed rozpoczęciem zajęć. Dalej, firma org.-szkol. wygrywa konkurs zwykle ze względu na cenę. Czasem dzieje się to dzięki koneksjom, czasem mówi się o zjawisku „prowizji od sukcesu”, która – zdaniem biegłych w temacie – waha się pomiędzy 7 a 10 proc. wartości kontraktu. Firma org.-szkol. nie ma też wielkiej motywacji, by znaleźć najlepszych trenerów – wystarczą tacy, którzy spełniają wymagania, a są tani. Trenerzy z kolei wiedzą, że muszą zrobić swoje, ale nic ponadto. Za dodatkowe kompetencje nikt im więcej nie zapłaci.
W tej sytuacji zamiast wyścigu jakości i innowacji mamy równanie w dół. Większe dochody trenerów wynikają wyłącznie z liczby dni szkoleniowych, a nie z unikalnej oferty czy wysokich kompetencji. W rynkowych warunkach trenerzy piszą książki i artykuły, by przekonać do siebie klienta, często też prowadzą własne badania, inwestują w zagraniczne materiały, by mieć coś więcej do powiedzenia. Niestety, w systemie szkoleniowej urawniłowki nie bardzo się to już opłaca.
System ten stwarza ogromne bariery dla naprawdę innowacyjnych, młodych firm szkoleniowych – cykl od aplikacji konkursowej do otrzymania pieniędzy trwa co najmniej rok, a często znacznie dłużej. Jak zaistnieć w takim układzie? Gdy w 1990 r. tworzyłem wraz z grupą kolegów Centrum Negocjacji, wystarczyły nam trzy miesiące, by osiągnąć samofinansowanie. W obecnej sytuacji byłoby to bardzo mało prawdopodobne. Przypomnijmy, że dumping, czyli sprzedaż po sztucznie zaniżonych cenach, w wielu krajach był przestępstwem, a już na pewno jest zbrodnią przeciwko wolnemu rynkowi.
W istniejącym systemie organizacja szkoleń jest podporządkowana urzędniczemu widzimisię – zdarza się, że regionalny rynek zostaje zalany ofertami szkoleń dla wybranej grupy, a dla innych szkolenia pojawią się Bóg wie kiedy. Wreszcie ogromny wysiłek związany z pozyskaniem i rozliczaniem grantów, a także obowiązujące przy tym reguły powodują, że dominują wielkie projekty szkoleniowe – np. trwające 140 godzin. A korzystniej byłoby mieć cały wachlarz krótkich kursów, z których klient sam dobierałby sobie to, co jest mu potrzebne.
Ale można inaczej. I nie trzeba wcale wylewać dziecka z kąpielą – dotacje mogą wspomagać system szkoleń. Możemy stworzyć zupełnie prosty mechanizm, w którym to przedsiębiorstwa będą decydowały, jakie szkolenia i w jakim systemie są im potrzebne. Wystarczy, żeby firmom refundowano 50 czy 80 proc. kosztów szkolenia personelu.
To, co dzieje się w sferze szkoleń i grantów, jest powrotem do gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Pora zawrócić z tej drogi, bo im dalej w nią brniemy, tym kosztowniejszy będzie powrót.