W krajach, które mają w rankingach konsumenckich najwyżej ocenianą opiekę zdrowotną – jak Holandia czy Dania – najwięcej pracy ma lekarz pierwszego kontaktu. Mniejszą część leczenia przejmują specjaliści, a szpital jest na samym końcu tego łańcucha. W Polsce ta kolejność jest odwrócona.
System duńsko-holenderski jest najtańszy. W Polsce taki model nie jest wspierany (na opiekę ambulatoryjną idzie zaledwie 17 proc. wydatków na ochronę zdrowia. W Finlandii czy Szwecji to prawie jedna trzecia). Brakuje też lekarzy. Na tysiąc osób przypada około 2 lekarzy, co plasuje nas na szarym końcu Europy. Mamy też spory deficyt lekarzy rodzinnych, którzy mogliby mieć swoich pacjentów i prowadzić ich w sposób indywidualny.
Ministerstwo Zdrowia i NFZ próbują odciążyć szpitalnictwo i przenieść więcej obowiązków na specjalistów i lekarzy rodzinnych. Efekty są jednak mizerne. Podobnie jak mizerne jest promowanie zabiegów ambulatoryjnych, by ludzie nie wybierali szpitala. W ubiegłym roku podniesiono wycenę tych wizyt, które są połączone z badaniami. Jednak z analizy NFZ wynika, że blisko połowa wszystkich wizyt to te po receptę. W chirurgii ogólnej tylko co trzecia porada miała charakter zabiegowy. W okulistyce takich wizyt było 4 proc. Nawet w tak banalnych przypadkach jak obce ciało w oku jedzie się do szpitala.
NFZ od stycznia zaczął premiować poradnie mające – dostępne przez cały czas ich pracy – gabinety diagnostyczno-zabiegowe, które umożliwiają wykonanie wielu zabiegów w trybie ambulatoryjnym.
Reklama
Analitycy przekonują, że trend powinien być odwrotny. Paradoksem jest również to, że choć procentowo najwięcej pieniędzy idzie na szpitalnictwo, to i tak brakuje środków. Szpitale co roku wykazują coraz większe zadłużenie.
Bardzo złym sygnałem, który wychodzi przy porównaniu Polski z resztą państw UE – jest również rzadsza hospitalizacja osób starszych. To wynika przede wszystkim z bardzo ograniczonego dostępu do łóżek opieki długoterminowej oraz znikomej liczby geriatrów. Pod tym kątem znowu znajdujemy się na samym końcu Europy. W Polsce na jedno takie łóżko przypada blisko 2,7 tys. osób – podczas gdy np. w Finlandii jest ich tylko 464. – Poczekalnią na te miejsca stają się oddziały internistyczne – mówi Piotr Gerber, prezes zarządu EMC Instytut Medyczny. Schemat, który opisuje, jest taki sam we wszystkich placówkach – do szpitala trafia pacjent z udarem, jest doprowadzony do stanu stabilnego i powinien być skierowany na rehabilitację na leczenie długoterminowe. – Tam jednak nie ma miejsc i członkowie rodziny błagają, by go nie wypisywać, bo nie dadzą sobie rady – mówi Gerber.
Zdaniem ekspertów rozwiązaniem byłoby wykorzystanie istniejącej już infrastruktury – dużej liczby szpitali i łóżek. Chodzi o dostosowanie ich do leczenia długoterminowego. Byłoby to znacznie tańsze niż trzymanie takich pacjentów na zwyczajnych oddziałach.