Najwyższa Izba Kontroli wzięła pod lupę konie. A dokładniej – wyścigi konne, na organizacje których monopol ma państwo.
I – przynajmniej na pierwszy rzut oka – z jej raportu na ten temat można by wywnioskować, że sprawy idą ku dobremu – bo i dni wyścigowych, i samych gonitw jest coraz więcej. O ile jeszcze w 2009 r. były to 83 dni i 658 gonitw, to w 2011 r. już 86 dni i 673 gonitwy. Niestety, okazuje się, że te liczby nie przekładają się w żaden sposób na rentowność konnego biznesu państwa.
– Rzeczywiście, do wyścigów wciąż trzeba dopłacać. I nie ma raczej szansy na to, aby sytuacja szybko i radykalnie się poprawiła – przyznaje Feliks Klimczak, prezes Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. Jak wyliczył NIK, od 2009 r. trzy tory wyścigowe: na Służewcu, we Wrocławiu i w Katowicach wygenerowały łącznie ponad 42 mln zł strat. Dlatego zarządzającym nimi spółkom izba wystawiła ocenę negatywną – także za to, jak zarządzają nieruchomościami. Pozytywną ocenę otrzymała jedynie spółka Hipodrom Sopot za wyremontowanie obiektu i mały (zaledwie kilkadziesiąt tysięcy złotych), ale jednak zysk.
– Kryzys na wyścigach zaczął się na przełomie lat 80. i 90. Podupadła wówczas wieloletnia tradycja hodowli koni, podupadły tym samym także i tory wyścigowe. Dodatkowo doszły poważne zawirowania z największym torem, czyli Służewcem. Dopiero nowe rynki dla polskich koni np. w Kazachstanie i Totalizator Sportowy, który od 2008 r. zarządza Służewcem, trochę zaczęły wyścigi wyprowadzać na prostą – tłumaczy Klimczak. – Niestety, w tym samym czasie zaczęła obowiązywać nowa ustawa hazardowa, która bardzo ograniczyła nam możliwość rozwoju, np. reklamowania się czy sprzedawania zakładów w internecie. Tak więc choć jest pewien postęp, to jest on bardzo powolny – dodaje prezes PKWK.

>>> Czytaj też: Afery hazardowe III RP: nie uczymy się na błędach

Reklama
Ale kiepska sytuacja torów konnych może dziwić, zważywszy na to, ile wart jest cały polski rynek jeździecki (czyli m.in. szkół jeździeckich, stadnin i samych torów) – według szacunków branży gra toczy się o 400 mln euro rocznie i sukcesywnie kwota ta rośnie. Ale z drugiej strony to ciągle niewiele w porównaniu choćby z Wielką Brytanią. – Tam działa kilkadziesiąt firm zajmujących się obstawianiem wyników wyścigów konnych. Sami Brytyjczycy obstawiają gonitwy chętniej niż mecze piłkarskie. Jest to również istotny sektor gospodarki, tworzący prawie 100 tys. miejsc pracy – wylicza mec. Aleksandra Oziemska z kancelarii White & Case.
Brytyjski liberalizm w tym obszarze jest jednak wyjątkowy. W większości krajów zachodnich to państwo jest monopolistą, jeśli chodzi o zakłady na wyścigach konnych, albo przynajmniej kontroluje ten biznes. Tak jest we Francji, w Szwecji, Turcji czy Grecji. – Przykładowo we Włoszech to państwowa spółka kontroluje wyścigi i zakłady. Obecnie zmaga się z poważnymi problemami finansowymi, bo przez lata była źle zarządzana – wyjaśnia Oziemska i dodaje, że włoski rząd co chwilę uchwala na rzecz koniarzy nowe subsydia, zdając sobie sprawę, że branża ta generuje 50 tys. miejsc pracy. I nikt nie zdecyduje się wysadzić ich z siodła.

>>> Czytaj też: Tor wyścigów konnych Służewiec będzie polskim Las Vegas?