Dyskusja, która przetoczyła się w niemieckich mediach po tym wydarzeniu, może być dla nas bardzo pouczająca.
W monachijskim referendum stanęły naprzeciw siebie dwie siły. Z jednej strony Niemiecki Komitet Olimpijski do spółki z lokalnymi politykami. Po drugiej komitet obywatelski przedsięwzięciu przeciwny. Wygrali ci drudzy. Dlaczego olimpijskie ambicje upadły? Przeglądając niemieckie media (zwłaszcza te wydawane w dalekim Berlinie albo Hamburgu), trafić można na różne zjadliwe wyjaśnienia. A to że zorganizować się przeciw czemuś zawsze łatwiej. Albo że bogaci i konserwatywni Bawarczycy zgnuśnieli w swoim dobrobycie i dobrze im w sytuacji „moja chata z kraja...”. Ale równie silne były głosy zrozumienia dla decyzji mieszkańców Monachium i okolic.

Nie chodziło tu wcale o same tylko koszty organizacji igrzysk. Czyli to, na co w przypadku Krakowa – zresztą bardzo słusznie – zwraca uwagę część opinii publicznej. Monachijskie „nein” zostało odczytane jako sprzeciw wobec dyktatu, jakim są wszystkie wielkie imprezy sportowe w stylu olimpiad albo piłkarskich mundiali lub Euro. Ten dyktat to specyficzna sytuacja, w której globalna komercyjna organizacja znajdująca się poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą przez kilka lat współdecyduje o kierunkach inwestycyjnych lokalnej władzy. Kulminacją jest sam czas „wielkiego sportowego święta”, gdy kawałek suwerennego kraju staje się de facto protektoratem MKOl, FIFA albo UEFA. A na koniec większość zysków wpada do kieszeni tych ostatnich, pozostawiając miasto organizatora z kosztami i masą wątpliwych korzyści pośrednich.

Wydawana w Monachium (ale ogólnoniemiecka) „Sueddeutsche Zeitung” podsumowuje to w sposób następujący: „Nie jest tak, że stolica Bawarii pogrążyła się w jakiejś fatalnej dekadencji i nikt to już nie realizuje śmiałych wizji infrastrukturalnych czy urbanistycznych. Po prostu lubią to robić po swojemu, a nie według narzuconego im z góry scenariusza”. Po czym gazeta przypomina wiele zakrojonych na szeroką skalę projektów, jak rozbudowana niedawno ogromna dzielnica muzealna, której nie powstydziłaby się żadna z czołowych zachodnich stolic. Tu nie było oporu mieszkańców. Odwrotnie. Założona przez nich fundacja w krótkim czasie zebrała 11 mln euro i zmusiła władze publiczne do zdecydowanego wejścia w projekt. Z olimpiadą było odwrotnie. I dlatego Bawarczycy powiedzieli jej: „Wielkie mi coś, takie igrzyska! My mamy inne sensowniejsze rzeczy do zrobienia”.