Bardzo trafnie pokazał to jakiś czas temu tygodnik „The Economist”, drukując na okładce pastisz słynnego obrazu Rembrandta „Lekcja anatomii doktora Tulpa”. Rzeczony medyk, pochylając się nad ciałem pacjenta, uspokaja obserwujących go w napięciu uczniów: „Cofnijcie się! Jestem szefem banku centralnego”.
Są tacy, którzy twierdzą, że w czasach kryzysu szef banku emisyjnego przestał być tylko technokratą. Stał się decydentem z krwi i kości. Takim jak wpływowy polityk albo menedżer. A w związku z tym coraz bardziej liczy się równie to, kim jest. Niektórzy twierdzą nawet, że potrafią zmierzyć wpływ osobowości i wizerunku bankiera centralnego na wyniki gospodarcze kraju, któremu służy.
Śmiałkami, którzy podjęli się tego zadania, są Matthias Neuenkirch (Uniwersytet w Trewirze) oraz Peter Tillmann (Uniwersytet w Giessen), autorzy opublikowanej właśnie analizy „Superstar Central Bankers”. Niemieccy badacze przyznają, że owszem, już przed kryzysem Alan Greenspan (zwany u szczytu sławy „Maestro”) czy jego poprzednik Paul Volcker (zwany nie tylko z powodu słusznego wzrostu „Gigantem”) byli postaciami kluczowymi. Ale od tamtej pory rola banków centralnych jeszcze bardziej wzrosła. I to co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze bankierzy muszą dziś sięgać po dużo bardziej nietypowe polityki monetarne niż tradycyjne wpływanie na wysokość stopy procentowej (poluzowanie ilościowe w USA czy słynna „bazooka” EBC). A ich celem od dawna nie jest już tylko dbanie o stabilność cen. Po drugie w czasach wymagających nietypowych rozwiązań bankier centralny staje się pełnoprawnym uczestnikiem politycznej gry. Na jego słowa czekają uczestnicy rynków finansowych i konsumenci. To wszystko powody, dla których ludzie tacy jak Mario Draghi czy Jens Weidmann mają status podobny do gwiazd rocka czy sportu. I jak na takie gwiazdy przystało, zdarzają się nawet ich spektakularne... transfery. Tak jak w przypadku Marka Carneya, który w połowie 2013 r. trafił na fotel szefa Bank of England wprost z analogicznej posady w... Kanadzie.
Reklama
Pytanie brzmi więc: czy status bankiera supergwiazdy ma jakieś faktyczne przełożenie na rzeczywistość ekonomiczną? Aby to sprawdzić, badacze Neuenkirch i Tillmann przeprowadzili następującą analizę. Najpierw wybrali bankierskie supergwiazdy. Czyli tych, którzy w prestiżowym rankingu „Central Banker Report Card” przygotowywanym co roku przez magazyn „Global Finance” dostali najwyższą ocenę (czyli A) w czterostopniowej skali. Dla przykładu w 2013 r. nagrodzono nią bankierów centralnych Tajwanu, Malezji, Filipin, Chile oraz EBC. (A Marek Belka został oceniony na B). Potem supergwiazdorów porównano z tymi, którzy mieli odrobinę gorsze noty B. I faktycznie. Wyszło, że gospodarki, którymi zarządzały gwiazdy, rzeczywiście wypadały lepiej. I ten efekt utrzymywał się aż przez dwa lata. W pierwszym roku ich PKB rósł o 0,74 proc. szybciej, a w drugim o 0,56 proc. Jaki z tego wniosek? Zdaniem Neuenkircha i Tillmanna taki, że warto mieć bankiera supergwiazdora. Bo jego obecność działa kojąco na gospodarkę, zachęcając wylękniony sektor prywatny do konsumpcji i inwestowania. Zwiększa też pole manewru dla bardziej nietypowych posunięć monetarnych, które w innych wypadkach mogłyby wywołać panikę na rynkach.
Wynik to oczywiście ciekawy. Nie należy go jednak przeceniać. Wspomniany już Alan Greenspan w czasie swojego długiego szefowania Fedowi wiele razy był nagradzany prestiżowym A. I co? Z dzisiejszej perspektywy trudno zaprzeczyć, że jego polityka była jednym z katalizatorów amerykańskiego krachu finansowego z lat 2007–2008. A sam Greenspan powiedział potem, że „przez 40 lat swojej kariery mylił się w ocenie zasad rządzących ekonomią”.