AfD postulująca jak najszybsze wyjście Niemiec ze strefy euro i zaprzestanie finansowania programów ratunkowych dla zadłużonego południa Europy zdobyła w nich prawie 5 proc. głosów. I choć do parlamentu nie weszła, to jednak wydawało się, że i w Niemczech rodzi się ugrupowanie chętne do wysadzenia w powietrze całego dotychczasowego modelu integracji europejskiej.

Relacje z erfurckiego kongresu tej partii pokazują jednak nieco inny obraz. Nie widać w nim ugrupowania, do którego należeć będzie przyszłość. Odwrotnie. Na początek swojego Parteitagu delegaci AfD przez 3 godziny spierali się na przykład o... porządek obrad. Reporterowi „Sueddeutsche Zeitung” przypominało to raczej atmosferę panującą na obradach klubu dyskusyjnego złożonego z nadambitnych prawników i ekonomistów. Każdy chciał mieć rację i dowieść adwersarzowi, że jest intelektualnym zerem.

To była więc jakby odwrotność zjazdów dużych partii (CDU czy SPD), które są starannie wyreżyserowanymi widowiskami. Gdzie do oczu postronnych obserwatorów nie dociera nic, co mogłoby zaszkodzić wizji partii spójnej i sprawnej. W AfD odwrotnie – panował chaos, a momentami wręcz anarchia.

Innym problemem okazał się program partii. Od początku był mocno technokratyczny (AfD nie bez racji jest nazywana partią „zbuntowanych profesorków”), ale teraz wszedł na wyżyny technokratyzmu. Działacze kreślili wizje zdrowej gospodarki, z którą jest tylko jeden problem. Nie ma w niej miejsca dla ludzi. Bo jeszcze coś popsują. Aż by się prosiło o odrobinę zdrowego „populizmu”. W ten sposób żadna z niemieckich gazet oczywiście tego nie ujęła. Ale przesłanie było właśnie takie. Czytając te relacje, można wyczuć, jak mediom spada wielki kamień z serca. I tylko sondaże nie do końca potwierdzają sposób rozumowania zaproponowany przez niemieckich komentatorów. Według najnowszych badań w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego AfD nadal może liczyć na 7,5 proc. głosów.

Reklama