Jeśli ktoś uważa, że sankcje gospodarcze i opinia międzynarodowa szkodzą rosyjskiej gospodarce, to jest to zdecydowanie zbyt pochopny wniosek.

Rosji w tym tygodniu w końcu udało się sprzedać rządowe obligacje, z tłuściutką rentownością na poziomie 8,93 proc. Wcześniej odbyły się cztery aukcje, które w następstwie okupacji Krymu były zupełnie nieudane. W zeszłym tygodniu rząd musiał uciec się do sprzedaży obligacji nierynkowych rosyjskim bankom i funduszom emerytalnym. Te prawdopodobnie przyjęły tę wiadomość z entuzjazmem zarezerwowanym niegdyś dla sowieckich planów pięcioletnich.

Jeśli ktokolwiek odebrał to jako znak, że sankcje i opinia międzynarodowa szkodzą rosyjskiej gospodarce, to jest to zbyt pochopny wniosek. Uważni czytelnicy, którzy pamiętają, na czym polegał europejski kryzys zadłużeniowy, mogą spojrzeć na stopy procentowe, które musi teraz płacić Rosja i uznać, że jesteśmy świadkami załamania gospodarczego. Rosja zdaje się płacić więcej za kredyty niż Hiszpania czy Włochy w szczycie kryzysu w Europie.

Istnieje jednak pewne zastrzeżenie: wspomniane wyżej obligacje są denominowane w rublach. A sytuacja wygląda zupełnie inaczej w przypadku obligacji dolarowych. Dla przykładu, zysk z 10-letnich obligacji w rublach wynosi obecnie 8,88 proc., a z 10-latek w dolarach – tylko 5,03 proc.

Reklama

>>> Polecamy: Totalna wojna ekonomiczna z Europą? Zobacz, jak może zachować się Rosja

Kluczowym elementem tej sytuacji jest to, że rynki obligacji przewidują, że wartość rubla będzie dalej spadać, a nie że Rosja nagle zbankrutuje. Nieatrakcyjność rosyjskich obligacji wynika tak naprawdę z ryzyka walutowego. Wydaje się, że rynek jest w rozsądnym stopniu optymistyczny jeśli chodzi o przyszłość Rosji: sankcje nie wywołają bankructwa – ani zmiany w rządzie – chociaż mogą sprawić, że w Rosji trudniej będzie prowadzić interesy.

Nawet jeśli reakcja świata na okupację Krymu wywoła taki (zauważmy, że dość skromny) efekt, nie znaczy to, że stan gospodarki wpłynie jakoś szczególnie na Władimira Putina. Jednym z założeń przyjmowanych przez Zachód przy postępowaniu z Rosją jest to, że dla Putina motywację może stanowić groźba strat gospodarczych – lub strat w prywatnych majątkach jego najbliższych kręgów.

Pamiętajmy, że w ostatnich latach Putin wyrządził rosyjskiej gospodarce wiele szkód. Jak zauważa w swoim artykule Joshua Yaffa, wydatek 51 mld USD na największe i najbardziej skorumpowane Igrzyska Olimpijskie nie był najbardziej efektownym sposobem na wykorzystanie środków publicznych. Wydaje się jednak, że dla Putina tyle właśnie wynosi cena pokazania światu rosyjskiej potęgi. Jak na tę chwilę ta cena jest ewidentnie dość łatwa do przełknięcia.

Natychmiast po rosyjskim najeździe na Krym wartość moskiewskiej giełdy dramatycznie spadła. Jednak od tego momentu rynek odrobił większość strat, a Rosjanie widzieli już odbicia po dużo większych spadkach. Jak na razie Rosja nie daje znaku jakoby miała być podatna na naciski gospodarcze Zachodu.

Sytuacja jest wręcz przeciwna: zarówno Europa Zachodnia, jak i Ukraina (która, wierzcie lub nie, zapowiedziała, że będzie spłacać odsetki od rosyjskich długów nawet w obliczu wojny) wysyłają sygnały mówiące, że potrzebują Rosji co najmniej w takim samym stopniu, jak Rosja potrzebuje ich. Konflikt o Ukrainę jest tak samo gospodarczo groźny dla Europy, jak dla Rosji. Przy czym Putin najprawdopodobniej martwi się ewentualnymi szkodami dużo mniej niż Zachód.

>>> Szwecja: To początek epoki lodowcowej w stosunkach Rosji z UE