>>> Przeczytaj rozmowę z Pikketym

Można powiedzieć, że Piketty trafił na swój moment. Bo w światowej ekonomii od wybuchu kryzysu 2008 r. trwa wielkie wyczekiwanie. Od tamtej pory mieliśmy falę krytyki przedkryzysowego porządku ekonomicznego. Zwanego czasem neoliberalizmem albo konsensusem waszyngtońskim (niskie podatki, deregulacja, prywatyzacja). Obrońcy ancien regime’u (lub po prostu sceptycy) odrzucali te głosy jednym zabójczym argumentem: krytykować jest łatwo. Ale co proponujecie w zamian? I tu zazwyczaj następowała dojmująca cisza. Aż wreszcie przyszedł Piketty. I w swoim prawie tysiącstronicowym „Kapitale…” napisał z grubsza co robić. To znaczy: trzeba pilnie wziąć się za nierówności dochodowe, bo jeśli nie zrobimy nic, to będą rosły w sposób automatyczny (tak właśnie działa kapitalizm, na co są empiryczne dowody) i skończy się to wszystko destabilizacją społeczną. Tak, jak to już nieraz w historii bywało. Takiego scenariusza można uniknąć. I to w zgodzie z zasadami demokratycznego kapitalizmu. Trzeba tylko radykalnie zmienić podejście do polityki podatkowej. Podatki muszą iść w górę (najwyższa stawka podatku dochodowego winna sięgnąć 80 proc. i mieć charakter już nie tyle fiskalny, co po prostu odstraszający). Do tego należy wprowadzić podatek majątkowy. Najlepiej na poziomie globalnym. Zacząć trzeba od Europy, która przecież i tak się integruje. A potem rozszerzać projekt na pozostałe kraje rozwinięte. Plan czytelny i inspirujący. I to chyba dlatego wielu dostrzegło w Pikettym postać na miarę Johna Maynarda Keynesa. Czyli ekonomisty, który w opublikowanej w 1936 r. „Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza” pokazał kierunek wychodzenia z wielkiej depresji lat 30. W pewnym sensie ratując kapitalizm przed nim samym.

Keynesa i Piketty’ego łączy jeszcze coś. Obaj natychmiast stali się ekonomicznym odpowiednikiem… flaczków wołowych albo zimnych nóżek. To znaczy mają równie wielu zagorzałych admiratorów, co śmiertelnych wrogów. Więc albo się ich kocha, albo nienawidzi. Kto i za co Piketty’ego nie znosi? Oto przegląd tylko kilku pierwszych z brzegu wystąpień. Wpływowy brytyjski publicysta Clive Crook (niedgyś wicenaczelny „Economista”) zaatakował go za czarnowidztwo. Dowodził, że Piketty piętnuje „nierówności”, które dla ludzi nie mają przecież większego znaczenia. Bo dla nich liczy się standard życia. A ten w zachodnim świecie stale się poprawia. I to – zdaniem Crooka – właśnie dzięki akumulacji kapitału. Piketty’ego na celownik wziął również Tyler Cowen, popularny amerykański ekonomista z George Mason University i bardzo aktywny bloger. Szarpiąc go a to za przekonanie, że podatki to dobry sposób walki z nierównością, a to innym znów razem dowodząc, iż ważniejsze od walki z nierównościami jest trzymanie w ryzach inflacji. Było też wiele zarzutów metodologicznych wobec Francuza. Ekonomista i inwestor George Cooper dowodził, że w warunkach niskiego wzrostu gospodarczego nierówności przestaną rosnąć. A Scott Winship z Manhattan Institute wytykał Piketty’emu nieuwzględnienie w swoich statystykach nierówności dochodowych już istniejących transferów socjalnych. Ale tak w gruncie rzeczy te wszystkie krytyczne głosy łączy jedno. Obawa lub niechęć do przyznania, że leseferyzm zawiódł w walce z nierównościami. A popularność Piketty’ego jest dla nich irytująca. Bo oznacza, że całkiem możliwy jest powrót do czasów, gdy redystrybucję i wysokie obciążenia podatkowe traktowano jako uzasadnioną politykę ekonomiczną. I że może to być realna alternatywa dla przedkryzysowej bezwarunkowej wiary w wolny rynek. Inna niż przekonanie, że gdy rynek zawodzi, oznacza to niechybnie, iż potrzeba nam jeszcze więcej rynku.