Pytającym był mój krewny. Zwyczajny ciekawy świata obywatel, próbujący odnaleźć się w morzu medialnych doniesień na temat stanu polskiej gospodarki. Odpowiedziałem – zgodnie ze swoim sumieniem, że nie. Ale nie wiem, czy go przekonałem. Spróbuję więc raz jeszcze przy użyciu nowych – nieco innych – argumentów.

Wyobraźmy sobie plac zabaw. Na nim kłębią się tabuny dzieci oraz ich opiekunowie. Każde dziecko biega w sobie tylko znanym kierunku. Każdy rodzic jakoś tam na to reaguje. Ale każdy po swojemu. Jeden będzie więc biegał za maluchem krok w krok. Drugi przysiądzie zaś sobie na ławce z kubkiem kawy i gazetą, tylko co jakiś czas sprawdzając kątem oka, czy berbeć nie robi sobie lub innym krzywdy. Teraz wyobraźmy sobie, że ten plac zabaw to gospodarka. A obserwujący sytuację – to sztab ekonomistów. Dokładnie i regularnie odmierzający, jak na przestrzeni czasu układają się odległości pomiędzy dziećmi i ich rodzicami. A potem zapisują to sobie w komputerach i próbują na tej podstawie wyznaczyć pewne fundamentalne zależności.

Tak właśnie wygląda praca ekonomistów próbujących badać, czy i w jaki sposób wpływają na siebie dług publiczny oraz wzrost gospodarczy. Autorem metafory nie jestem niestety ja, lecz brytyjski ekonomista z Uniwersytetu w Nottingham Markus Eberhardt, który na kwietniowym zjeździe Królewskiego Towarzystwa Ekonomicznego zaprezentował frapujący materiał. Wywracający do góry nogami wiele z tego, co opinia publiczna zwykła sądzić o długu publicznym i jego wpływie na dynamikę PKB.

Eberhardt rozprawia się w nim najpierw z tzw. uniwersalnym podejściem do tematu zadłużenia. Takim, jaki charakteryzował słynne prace Carmen Reinhart i Kennetha Rogoffa z lat 2009–2010, w których duet renomowanych ekonomistów twierdził wprost: gdy poziom długu przekracza 90 proc. PKB, dynamika gospodarcza słabnie w sposób bardzo gwałtowny. Dlatego walka z zadłużeniem powinna być priorytetem wszystkich rządów. Właściwie niezależnie od szerokości geograficznej. Tylko że zdaniem Eberhardta taka próba wyznaczenia jednego bezpiecznego dla różnych gospodarek poziomu zadłużenia przypomina jakiś obłęd. Coś jakby zapisanie żelaznej reguły, że na placu zabaw dobry rodzic znajduje się nie dalej niż 3,12 cm od swojej pociechy. Niezależnie od tego, czy dziecko ma lat 3,5 czy może 8.

Aby jeszcze bardziej podkreślić jasność swojego wywodu, Eberhardt wybrał cztery kraje znajdujące się na podobnym poziomie rozwoju gospodarczego: USA, Wielką Brytanię, Szwecję i Japonię. Czyli – trzymając się przykładu z placem zabaw – grupę dzieci w mniej więcej tym samym wieku. A następnie próbował na wszelkie sposoby szukać, czy może tu relacja wzrostu PKB i zadłużenia układa się podobnie. Niczego takiego nie znalazł. Absolutnie niczego. Bo nawet tutaj jeden rodzic biegał za swoim dzieckiem, a inny znów nie bał się spuszczać go od czasu do czasu z oka. Dowodzi to zdaniem Eberhardta jednego. Nie ma absolutnie żadnej żelaznej reguły dotyczącej relacji długu publicznego oraz wzrostu. Dla jednego dług będzie tragedią. Dla innego znów wielką szansą. I tyle.

Mam jednak wrażenie, że szeroka opinia publiczna bardzo źle reaguje na tego typu wiadomości. I dlatego politycy oraz media wolą długiem straszyć albo z nim walczyć. A w najlepszym wypadku nie mówić o nim wcale. Dobrym przykładem są obecne spory w Wielkiej Brytanii. Tam konserwatywny rząd Davida Camerona wypina piersi do orderów. Mówi: zobaczcie, to dzięki naszej odważnej i niepopularnej polityce budżetowych cięć gospodarka zaczyna wychodzić na prostą. Tego typu linię argumentacyjną znamy również doskonale z wcześniejszych etapów polskiej transformacji. Tylko że, idąc za tokiem rozumowania Eberhardta, torysi chcą zebrać pochwały za coś, co nie jest ich zasługą. Trochę według zasady „cieszcie się, gdy następnym razem zachorujecie na grypę. Bo jak się skończy, to poczujecie się lepiej”. Z powodu samego cięcia wydatków jeszcze żadna gospodarka na nogi nie stanęła. Takie są po prostu fakty.