To w końcu po angielsku, więc trzeba czasu. A jak napisała, to czy wysłała? A jak wysłała, to czy dostała odpowiedź? Meryl Streep na pewno odpowiada na listy. A zatem nie wiemy.

Drugie pytanie: czy wszyscy wątpiący w stan polskiej humanistyki (a zwłaszcza filozofii) uczynili cokolwiek w kierunku zmiany finansowania nauki, a zwłaszcza poborów wykładowców uniwersyteckich, w tym w szczególności profesorów tytularnych? Bez takich zmian szkoda gadać po próżnicy.

Trzecie natomiast dotyczy sprawy, o której pisałem wielokrotnie, a mianowicie kwestii, czy polityk to zawód, a jeżeli zawód, to jaki zawód i jakie wynagrodzenie? Wiąże się to naturalnie z szeroko omawianymi sprawami finansowymi prezydenta Kwaśniewskiego, ale ja nie mam tu nic do dodania do powszechnej debaty, więc wrócę do kwestii zasadniczej, a mianowicie wynagradzania aktualnych i byłych polityków.

W demokracji powstała istotna niejasność w tej sprawie. Otóż – pomijam wynajmowaną administrację – politycy są wybierani. Wybierani najczęściej na pewien czas, a jednak polityka staje się ich zawodem i zawodowej fachowości się od nich domagamy. Człowiek, który ma zawód i go wykonuje, powinien za to otrzymywać wynagrodzenie. Co jednak zrobić w sytuacji, kiedy polityk może przestać pełnić zawód polityka, a innego nie ma lub już po dwu czy trzech kadencjach nie jest w stanie do wyuczonego zawodu wrócić? Z czego ma żyć?

Reklama

Nie idzie mi przy tym o pojedyncze, i z tej racji szczególne, przypadki byłych prezydentów, ale o całe rzesze polityków. To przede wszystkim posłowie. Setki posłów, którzy wprawdzie niewiele dla kraju uczynili, ale panicznie boją się utraty mandatu, gdyż musieliby wrócić do dawnej pensji – na przykład nauczyciela – jeżeli w ogóle ktoś ich zechce, bo przecież bardzo niewiele umieją i niewiele (jeżeli cokolwiek) nauczyli się w parlamencie.

Najprostsza odpowiedź brzmi: niech sobie dają radę, w końcu i tak spotkał ich zaszczyt. Ale taka odpowiedź jest rozsądna tylko na pozór, gdyż jeżeli tak postawimy sprawę, to do polityki demokratycznej będą garnęli się albo ludzie skądinąd majętni (w Polsce raczej wątpliwe), albo ludzie trzeciej kategorii, którzy nie znaleźli lepszego zatrudnienia lub nie mają żadnych specjalnych umiejętności. A przecież tego nie chcemy.

Pytanie zasadnicze brzmi zatem: co zrobić z byłymi posłami, senatorami itd.? Jak zapewnić im byt i zajęcie? Nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Oczywiście, niektórzy doskonale dadzą sobie radę, wykorzystując wiedzę i znajomości z czasów posłowania, a często po prostu mają smykałkę do czegoś. Pozostaje jednak rzesza niespecjalnie zdolnych, mających kiepskie znajomości i z trwogą myślących o tym, jak z 15 tys. miesięcznie spadną nagle do 3 tys. Czy trzymanie się władzy nie jest w tym przypadku zrozumiałe, chociaż przygnębiające?

Należy zatem – wśród wielu niezbędnych radykalnych reform demokracji – przeprowadzić także tę reformę. Skoro uważamy, że były przedstawiciel narodu nie powinien finansować samego siebie z szarej strefy, to musimy mu jakoś zorganizować życie. Jeżeli chcemy, by do polityki włączali się ludzie pierwszej klasy, to musimy ich odpowiednio opłacać, bo w przeciwnym razie zawsze gospodarka prywatna przebije ofertę sfery publicznej. Jak to zrobić?

Pomysłów jest wiele, żaden na razie nie zdał egzaminu. We Włoszech wybrańcy narodu zarabiają bardzo dużo, w Stanach Zjednoczonych mają praktycznie zapewnione miejsce w radach nadzorczych, w Polsce – jak widzę na poziomie lokalnym – lojalność kolegów zapewnia im miękkie lądowanie. Wszystko to jednak nie jest zagwarantowane prawnie i w dodatku graniczy z miękką korupcją. Poddaję taką myśl: a gdyby reprezentantów narodu było nie prawie 600, a – powiedzmy – 40? Byliby wszystkim znani i musieliby przejść przez poważne sito eliminacji.

Ale myślę, że ta i inne podobne propozycje pozostaną bez echa, gdyż nie mamy dobrego rozwiązania innego nieszczęścia – czyli problemu partii politycznych.