Po raz pierwszy od lat przestaliśmy wstydzić się tego, skąd pochodzimy. Nawet jeśli to wieś.
„W moich snach wciąż Warszawa pełna ulic, placów, drzew” – śpiewa Lady Pank w utworze „Stacja Warszawa”. Na tej stacji, podobnie jak na innych zbliżonej wielkości – w Krakowie, Poznaniu czy Wrocławiu – od lat 90. wysiadło kilkaset tysięcy ludzi, którzy nie wyobrażają sobie życia poza wielkimi miastami. Dzisiaj jednak sny o przenoszeniu własnego życia w inne miejsce śnimy coraz rzadziej, bo wreszcie po 25 latach wolności i 10 w Unii Europejskiej doceniliśmy to, skąd jesteśmy i zapomnieliśmy o kompleksach wynikających z pochodzenia. Przełom?
Dotąd sformułowanie „nie mówię szeptem, gdy mówię, skąd jestem” dotyczyło głównie dumnych mieszkańców metropolii, którzy czuli się lepszymi od wszystkich innych Polaków, szczególnie tych żyjących w miejscach, gdzie czas zatrzymał się wiele lat temu. Dzisiaj coraz częściej i coraz głośniej artykułują je ludzie z tych właśnie miast, do niedawna określanych pogardliwym mianem skansenów. A nawet ci z zapomnianych przez Pana Boga wsi, którzy przestali odczuwać jakikolwiek dyskomfort wynikający z tego, gdzie się urodzili i wychowali. Co więcej ich ambicją, aktualną przez lata 90., a także po 2000 r., przestało być robienie kariery w wielkim mieście. Uzmysłowili sobie, że w powiedzeniu „moja chata z kraja” jest nie tylko zmysł literacki, ale lecz także głęboka życiowa prawda. Doszli do wniosku, że lepiej żyje się tam, gdzie od małego zna się każdy kąt i zakamarek, gdzie wiadomo, czego spodziewać się po ludziach, gdzie świat nie stawia niewykonalnych, jedynie frustrujących wymagań, gdzie czas płynie na tyle wolno, że można cieszyć się życiem bez konieczności stałej pogoni za wartościami, delikatnie mówiąc, mało istotnymi i jeszcze bardziej ulotnymi.

Drwiący śmiech zamiast braw

Duże miasta przejadły się Polakom z wielu powodów. Pewnie także dlatego, że panuje tu nieustanne napięcie, trzeba wykazywać się umiejętnościami, którymi nie zawsze dysponujemy, bo inaczej jest właśnie jak w piosence Lady Pank – „rzadko słyszysz tu brawa – częściej to drwiący śmiech” – ocenia Piotr Zygarski, samorządowiec, jeden z twórców warszawskiego stowarzyszenia Nasze Miasto.
Reklama
On też jest czytelnym przykładem tego, że duże miasta są demode. Od niedawna niemal na stałe przeniósł się do Zakopanego, gdzie jest dyrektorem zarządzającym Hotelu Diamonds Rzemieślnik. Stolicy wprawdzie nie miał dość, ale zdecydował, że warto pożyć w takim miejscu jak perła Tatr. Zazdrości mu tego niejeden znajomy.
Trudno się zresztą dziwić, bo jak podaje CBOS w badaniu ze stycznia 2014 r. „Polska regionalna” (przeprowadzone metodą wywiadów bezpośrednich wspomaganych komputerowo w dniach 5–12 grudnia 2013 r. na liczącej 910 osób reprezentatywnej próbie losowej dorosłych mieszkańców Polski), jedynie co dwunasty z nas jest przekonany, że w Polsce miejscami lepszymi do życia od innych są duże miasta i ich okolice (uważa tak jedynie 8 proc. Polaków). Tylko co piąty (19 proc.) jest zdania, że w Warszawie i okolicach żyje się lepiej niż w innych częściach kraju. Jeszcze mniej darzy sympatią, która pozwoliłaby im na osiedlenie się tam, Trójmiasto, Kraków i Wrocław (po 4 proc.), Poznań (3 proc.) i Katowice (1 proc.). Ponad 40 proc. uważa, że wszędzie w Polsce żyje się tak samo dobrze, a szczególnie dobrze akurat tam, gdzie żyją oni.
Jeśli już wskazujemy na w miarę konkretne miejsca, gdzie pod pewnymi warunkami życie jest łatwiejsze i bardziej przyjemne niż tam, gdzie mieszkamy, to prym wiedzie Polska centralna, lecz wcale ani nie Warszawa, ani nie Łódź. Mazowsze i ziemia łódzka jako miejsca lepsze do życia są wprawdzie wskazywane przez 57 proc. Polaków, ale tylko w sytuacjach konieczności dokonania wyboru konkretnego regionu Polski. Jak podaje CBOS badani brali pod uwagę głównie kryteria ekonomiczne.
Ankietowani proszeni o uzasadnienie wskazania tych, a nie innych regionów jako miejsc, gdzie lepiej jest mieszkać, w nieco ponad połowie przypadków mówili o rynku pracy – przede wszystkim o możliwości znalezienia zatrudnienia (52 proc.). Co czwarty (25 proc.) wskazywał na warunki pracy, zazwyczaj na różnice w zarobkach, ale również na możliwość rozwoju zawodowego. Trzecim spośród najczęściej pojawiających się uzasadnień były różnice w poziomie rozwoju gospodarczego między regionami (w ilości inwestycji, stopniu uprzemysłowienia, napływie kapitału zagranicznego i funduszy unijnych). Około 10 proc. badanych wskazywało na walory przyrodnicze (krajobraz lub klimat), a także na różnice w warunkach życia. Co siedemnasty badany mówił o lepszej infrastrukturze we wskazanych przez siebie regionach (6 proc.), o różnicach w dostępie do kultury i edukacji (6 proc.) oraz ogólnie o lepszych perspektywach i możliwościach (również 6 proc).
Nie zmienia to jednak faktu, który dzisiaj wydaje się najistotniejszy. Dotąd wydawało się, że migracji z małych miast do metropolii nie da się zatrzymać. Bo tylko tu jest praca, tylko tu można myśleć o świetlanej przyszłości. Ale to pozór, relikt światopoglądów z lat 90. Zdecydowana większość Polaków, aż 90 proc., jest obecnie zadowolona, że mieszka w tym, a nie innym regionie i w tym, a nie innym miejscu (36 proc. bardzo zadowolonych, 54 proc. raczej zadowolonych). Tak jednoznacznych statystyk w tej dziedzinie nigdy w Polsce nie notowano.
Tylko co jedenasty z nas (9 proc.) jest skłonny do zmiany swojego miejsca zamieszkania, bo nie jest ono jego zdaniem perspektywiczne, odbiera szanse na prowadzenie życia zgodnego z potrzebami. Co ciekawe, poziom zadowolenia tylko w niewielkim stopniu zależy od regionu, w którym mieszkają badani.
Skąd ten przełom? Tu statystycy z CBOS nie mają wątpliwości. Ankietowani dostrzegają pozytywne zmiany, jakie zaszły w ich regionach po wejściu Polski do Unii. Wcześniej żyli w zaniedbanych gminach i ubogich powiatach, o których w Warszawie dzielącej pieniądze mało kto pamiętał. Od momentu wejścia Polski do Unii przed samorządami otworzyły się możliwości ubiegania się o unijne dofinansowanie niemal wszystkich inwestycji, uzyskanie wkładu w euro w rozwój programów społecznych dla różnych grup mieszkańców, aktywizację osób mających największe problemy z odnalezieniem się na rynku pracy. Co trzeci Polak (31 proc.) przyznaje, że dzięki wsparciu z UE w jego województwie wiele zmieniło się na lepsze, a niemal połowa (49 proc.) zauważyła pewne pozytywne zmiany. Tylko co dziewiąty badany (11 proc.) twierdzi, że w jego regionie praktycznie nic się nie zmieniło w ciągu ostatnich 10 lat. – Polacy są przywiązani do swoich lokalnych ojczyzn i zdecydowana większość, niezależnie od miejsca zamieszkania, jest zadowolona z mieszkania w swoim województwie – ocenia Katarzyna Kowalczuk z CBOS.
– Wśród 90 proc. Polaków dumnych ze swojej małej ojczyzny i swojego miejsca w niej znajdują się bez wątpienia osoby o różnych motywacjach. Są wśród nich tacy, którzy przeprowadzili się z metropolii na przedmieścia i dla których miasto to tylko miejsce pracy czy nauki. Druga grupa to ludzie, którym całkiem wygodnie funkcjonuje się w mniejszych ośrodkach. Mają satysfakcjonującą pracę i konieczne do życia urządzenia społeczne. Do trzeciej grupy zaliczyłbym osoby, dla których metropolie, z różnych przyczyn, przestały być magnesem, choćby w sytuacji, gdy mieszkają na peryferiach i muszą spędzić godzinę w samochodzie lub w zatłoczonej komunikacji miejskiej, by dostać się do centrum – ocenia Tomasz Styś, specjalista ds. rozwoju regionalnego z Instytutu Sobieskiego.
Dodatkowym powodem jest relacja wysokości zarobków do kosztów utrzymania. Metropolie nie generują takiej liczby dobrze płatnych miejsc pracy, jak kiedyś. – W zamian oferują niestety coraz wyższe koszty utrzymania. Mieszkania wciąż są drogie, opłaty za media czy odbiór śmieci również nie należą do najtańszych. Obym okazał się fałszywym prorokiem, ale przewiduję pogłębianie się tych tendencji, co oznacza, że proces suburbanizacji może się nasilać – dodaje Tomasz Styś.
Według prognoz opublikowanych w kwietniu przez Forsal.pl. będą się nasilać na pewno. We wszystkich miastach wojewódzkich do 2035 r. spadnie liczba ludności. Temu trendowi oprą się jedynie Olsztyn, Warszawa i Kraków. Do 2035 r. liczba ludności w Polsce zmaleje z 38,5 mln do 36 mln. Takie są prognozy Głównego Urzędu Statystycznego. Tą zmianą najmocniej dotknięte zostaną duże miasta. GUS przewiduje, że z obecnych 23,4 mln osób ludność miast zmaleje w perspektywie ponad 20 lat do 21,2 mln, czyli o 9,1 proc. Najgorzej będzie w Bydgoszczy i Kielcach, bo tam odpłynie niemal 20 proc. mieszkańców. Najważniejszymi powodami zmian będzie oczywiście szukanie spokojnego i cichego lokum z dala od zgiełku i kurzu. Ale procesy przewidywane dla metropolii nie dotyczą małych miast. Tu dużych odpływów ludności nikt się nie spodziewa.

Siła małych ojczyzn

Argumenty, o których wspomina ekspert z Instytutu Sobieskiego, są nie do przecenienia. Ale ważna jest również atmosfera, jaką budują zarządzający mniejszymi ośrodkami. Poczucie, że najzwyklejszy mieszkaniec – bez koneksji i bez pozycji – może niemal zawsze zainteresować władze swoimi ideami albo poprosić o rozwiązanie problemu, który w jego ocenie jest istotny. W Warszawie tymczasem, spotkanie z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz dla przeciętnego mieszkańca miasta jest właściwie nieosiągalne. Równie trudne jest w każdej dużej metropolii. Na termin trzeba czekać bardzo długo również w Krakowie, Wrocławiu czy Poznaniu. Im mniejszy samorząd, tym łatwiej o bezpośrednie przekazanie prezydentowi czy burmistrzowi swoich pomysłów w określonej sprawie.
– Staramy się – jeśli to tylko wykonalne – zawsze aktywnie odpowiadać na pomysły mieszkańców. Powiem więcej, bez ich pomysłów nasze miasto byłoby znacznie gorsze – zapewnia Małgorzata Stępień-Przygoda, burmistrz podwarszawskiej Podkowy Leśnej.
Zresztą tu akurat pani burmistrz innego wyjścia raczej nie ma. Kieruje samorządem, który ma wyjątkowo świadomych, obywatelskich mieszkańców. W niedawnych wyborach europejskich właśnie w Podkowie Leśnej padł rekord polskiej frekwencji. Do urn poszło 52,05 proc. uprawnionych, czyli ponaddwukrotnie więcej niż średnia krajowa. Brak realizacji postulatów zgłaszanych przez takich mieszkańców do niczego dobrego zarządzających gminą by nie doprowadził. Kolejne wybory wygrałby na pewno inny kandydat.
Burmistrz Podkowy uważa, że uwierzyliśmy w siłę małych ojczyzn, nawet w regionach zaliczanych dotąd do Polski B, bo jedynie w niewielkich lokalnych grupach, nawet w miejscach wydawałoby się bez szczególnej przyszłości, można się rozwijać społecznie. Prawdziwych więzi nie zastąpią ani media społecznościowe, ani podtrzymywanie relacji SMS-owych.
– Mieszkanie w małych miejscowościach jest luksusem, bo daje szanse na realne, a nie fikcyjne zaangażowanie w inicjatywy na rzecz sąsiadów i znajomych, daje możliwość konkretnego wpływu na rzeczywistość, który z kolei powoduje poczucie bycia kimś, z czyją opinią ktoś inny się liczy. Wbrew pozorom ludzie bardzo tego potrzebują, nie każdy umie żyć tylko dla siebie – dodaje Małgorzata Stępień-Przygoda.
Zbigniew Podraza, prezydent Dąbrowy Górniczej, która zajęła trzecie miejsce w rankingu DGP „Perły Samorządu 2013” w kategorii miasta powyżej 100 tys. mieszkańców, jest zdania, że jakość relacji samorząd – mieszkańcy definiuje jakość życia w danej społeczności. Siłą rzeczy te relacje i ta jakość są wyższe w niewielkich skupiskach, gdzie niemal każdemu problemowi można poświęcić należyty czas i uwagę. A to, czy w tym regionie zarabia się świetnie, czy umiarkowanie coraz rzadziej ma kluczowe znaczenie.
– Kontakty z mieszkańcami są jedną z podstaw naszych działań. Dlatego odpowiadam na e-maile, współpracuję z lokalnymi mediami, spotykam się z każdym, kto tego potrzebuje, i uczestniczę w publicznych debatach. Mam też dyżury w urzędzie, podczas których przyjmuję interesantów. To, co dla mnie ważne, dotyczy mieszkańców i łączy się z realizacją ich wizji, reagowaniem nawet na najprostsze pomysły i jednostkowe głosy – deklaruje Zbigniew Podraza.
Ryszard Nowak, prezydent Nowego Sącza (pierwsze miejsce w rankingu DGP w kategorii miasta do 100 tys. mieszkańców), wyznaje zasadę, że ludziom z inicjatywą nie należy przeszkadzać.
– Wśród mieszkańców rodzą się najlepsze rozwiązania służące idealnie lokalnym społecznościom, bo będące odpowiedzią na ich konkretne potrzeby. Moja druga zasada: na ile można, warto pomagać osobom przedsiębiorczym, takim, którym chce się coś robić, takim, którzy przyczyniają się do rozwoju miejsca, gdzie żyją. Warto promować ludzi pewnych swoich racji, zaangażowanych w działania dla publicznego dobra. Oni przecież nie tylko rozkręcają własny biznes, lecz także wzbogacają nasze małe ojczyzny. Lokalne prawo ma tu wiele do powiedzenia. Staram się to wykorzystywać.

Raj nie dla wszystkich

Z szacunków Lion’s Bank wynika, że statystyczny Polak zmienia miejsce zamieszkania pięć razy w życiu. Przeciętnie raz na 15 lat. To kilka razy rzadziej niż na Zachodzie. Amerykański urząd statystyczny podaje, że Amerykanin przeprowadza się średnio co 5 lat. Obok mniejszej mobilności Polaków świadczy to także o tym, że bardziej przywiązujemy się do lokalnego otoczenia i dość trudno nam się z niego wyrwać.
– Czas wielkich migracji do miast, szczególnie do stolicy, już za nami – przewiduje Marcin Rzońca, samorządowiec, radny Warszawy. – Wyobrażenie społeczne o tym, że duże ośrodki miejskie są rajem, zostało zweryfikowane. Teraz nadchodzi czas stabilizacji w takim znaczeniu, że ci, którzy migrowali, osiedli i już nie będą się przenosić, a ci, którzy nie migrowali, na razie nie mają takich planów. Zrozumieli, że nie wszystko złoto, co się świeci i że lokalnie, w swoim naturalnym środowisku, też można żyć efektywnie. Oczywiście zawsze będzie ruch wśród najmłodszych, głównie studentów, ale innych grup będzie to dotyczyć w coraz mniejszym stopniu – dodaje.
Jak przekonuje Rzońca, a wie, co mówi, bo do Warszawy migrował na studia z Radomia, w małych społecznościach żyje się lepiej i wreszcie przestaliśmy tej oczywistej prawdzie zaprzeczać. Brakuje anonimowości, co wcale nie jest negatywne, rosną więzi społeczne i poczucie identyfikacji ze wspólnotą.
Być może po latach rozwoju polskich zachowań indywidualistycznych nadszedł czas na bardziej zbiorcze inicjatywy. Czyżbyśmy wreszcie zrozumieli, że siła nowoczesnych społeczeństw nie bierze się z liczby wolnych elektronów, nawet wybitnych jednostek, z których każda podąża w sobie jedynie znanym kierunku, ale z działań zespołowych? To dopiero byłby przełom. I zjawisko społeczne znacznie ważniejsze niż migracje do miast i ich ostateczne wyhamowanie, które obserwujemy dzisiaj.