„Bardzo dziękuje za propozycję, ale książki pana Wosia raczej nie przeczytam. Znam publicystykę tego autora i nie uważam jej za szczególnie wartościową. Merytorycznie zaś obarczoną szkodliwych ideologicznym odchyleniem”. Taka (mniej więcej) była odpowiedź jednego z wpływowych polskich publicystów ekonomicznych, gdy wydawnictwo zaproponowało mu egzemplarz recenzencki mojej książki „Dziecięca choroba liberalizmu”, która właśnie się ukazała.

Nie, nie chodzi o to, że ten starszy kolega po piórze uważa to, co piszę za mało wartościowe. Irytuje raczej to, że on nawet nie zechciał do tej książki zajrzeć. Bo wiedział lepiej, że tam na pewno będą jakieś „antyrynkowe bzdury” i musiał dać wyraz swojemu pryncypialnemu sprzeciwowi. Taką postawę trudno zrozumieć. Bo niechby przeczytał i wysmażył zjadliwą recenzję, w której przygwoździłby manipulatorskie przeinaczenia, wykpił, że nudna, albo wyzwał na pojedynek intelektualny (w którym by niechybnie przecież taką płotkę, jak Woś połknął).

Mógłby też oczywiście nie dać mi żadnej satysfakcji i po prostu po cichutku po paru stronach wyrzucić do kosza. Ale odrzucić tak z zasady? Bo i tak wiem, co on tam napisze? Czy tak powinien postępować wytrawny publicysta? Czy tak ma wyglądać debata publiczna? Czy nawet w takiej działce, jak ekonomia musi działać zasada, że słuchamy tylko tych piosenek, które już znamy?

Ten osobisty przykład jest tylko pretekstem do pokazania szerszego problemu. Polega on na tym, że w Polsce rzadko rozmawia się z ludźmi o innych poglądach. Często się uważa, że problem dotyczy tylko polityki i wiecznego sporu lemingów z PO z oszołomami z PiSu. Albo, że widać go najbardziej w kłótniach światopoglądowych o związki partnerskie albo gender. A jak się tak bliżej przyjrzeć to wychodzi, że i dyskusja ekonomiczna jest u nas w nie mniejszym stopniu zideologizowana. Efekt jest taki, że żyjemy w równoległych światach. Piewcy polskiej transformacji gospodarczej przez ostatnich 25 lat nie ustawali w przekonywaniu, jak nam się to pięknie wszystko udało. W tym samym czasie jej krytycy kisili się we własnym sosie.

Reklama

Ostatnio jest jakby lepsza koniunktura na przekraczanie tej magicznej granicy. Ale strażnicy starego porządku nie ustają w tępieniu takich transgresji. Doświadczają tego co rusz tacy autorzy jak Leokadia Oręziak, Witold Kieżun, Jacek Tittenbrun albo wcześniej Tadeusz Kowalik.

W każdym poważnym pluralistycznym kraju ich książki byłyby świetnym punktem wyjścia do rozmów o tym, co w polskim kapitalizmie poszło źle. I jak uniknąć w przyszłości podobnych kłopotów. Tymczasem w Polsce reakcją na taką publikację był atak. Ale nie tyle na tezy. Co na wiarygodność autorów oraz szczerość ich intencji.

Pozwolę sobie w tym miejscu tylko przypomnieć historię Friedricha von Hayeka i Johna Maynarda Keynesa. Ojców chrzestnych dwóch najsilniejszych dziś szkół w ekonomii. Obaj Panowie ostro się zwalczali. Heyek uważał, że Keynesizm wiedzie prostą drogą do totalitarnego zniewolenia. Keynes miał liberałów za lekarzy-szarlatanów, którzy obwieszczają w końcu „operacja się udała, pacjent zmarł”. Ale Anglik i Austriak nigdy nie przestawali ze sobą dyskutować. Kto nie wierzy niech sięgnie do książki Nicolasa Wapshotta „Keynes kontra Hayek” (wydanej niedawno po polsku).

U nas kazania wygłaszane są zazwyczaj do grona już nawróconych. To łatwe. Ale jednocześnie nudne.