Uzgodnienie warunków Partnerstwa Transpacyficznego (Trans-Pacifik Partnership – TPP) zajęło aż 5-lat trudnych negocjacji. Samo podpisanie układu przez 12 krajów nie daje jeszcze gwarancji wprowadzenia go w życie – najpierw TPP musi przejść przez trudne głosowania w Kongresie. Obama zrobi wszystko żeby układ zaczął obowiązywać. TPP, obok także idącego jak po grudzie Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji (Trans-Atlantic Trade and Investment Partnership – TTIP), było stawiane jako strategiczny cel tej administracji. Podczas gdy dalsze losy TTIP nie są jeszcze przesądzone, a opór w niektórych kręgach w Europie wokół niego rośnie, tak TPP najwyraźniej znalazło się na ścieżce sukcesu.

Wolta z pivotem

To zamknięcie jednego z kluczowych, strategicznych zwrotów, jakich dokonała obecna administracja nastawiona na zmianę punktu ciężkości (pivot) z Atlantyku na Pacyfik. Zrozumiano bowiem, że po poprzednim zaangażowaniu się w wojnę z terrorem, w konflikty w Afganistanie i Iraku, czas na remanent i wytyczenie nowych szlaków. Ośrodek światowej gospodarki przesunął się z Atlantyku na Pacyfik, na wschodzące rynki, zwane dotychczas Trzecim Światem, gdzie kluczową rolę zaczęły odgrywać Chiny – od 2010 r. druga gospodarka świata, z uzasadnionymi pretensjami do bycia numerem jeden, co Amerykanom oczywiście nie mogło się podobać.

Chcąc dokonać tego strategicznego zwrotu, Obama zrobił kilka wolt. Po pierwsze, zmniejszył swoje zaangażowanie w walce z terrorem, jak też wydatki zbrojeniowe (co w świetle ostatnich wydarzeń w Syrii wielu ma mu za złe). Po drugie, zachował się zgodnie ze starą, sprawdzoną zasadą: jak nie możesz przeciwnika pokonać wprost, dołącz się do niego. To dlatego, jako pierwszy urzędujący prezydent amerykański trafił i do Birmy, właśnie się otwierającej na zachodni świat, i do stolicy Kambodży Phnom Penh, na szczyt Azji Wschodniej (dotychczas przez Amerykanów ignorowany, przez co tę próżnię szybko wypełnili Chińczycy).

Reklama

W ramach pivotu na Pacyfik Obama postanowił włączyć się do przedsięwzięcia nikomu poza lokalnymi twórcami nieznanego – właśnie do TPP. To inicjatywa Nowej Zelandii z 2005 roku, która powołała TPP do życia wspólnie z sułtanatem Brunei, Chile i Singapurem. Udział USA zachęcił kolejne państwa.

Przeciwko Chinom

Od samego początku było jasne, że to drugie największe amerykańskie przedsięwzięcie liberalizacyjne w handlu od momentu wejścia w życie w 1994 r. trójstronnej umowy NAFTA z Kanadą i Meksykiem. Od początku, mimo stosowania dyplomatycznej i werbalnej otoczki, było też jasne, jaki jest strategiczny zamysł stojący za rozszerzeniem zakresu TPP: ma to być sposób na pohamowanie ekspansji Chin w regionie Azji i Pacyfiku, coraz bardziej widocznej i odczuwalnej (porozumienia handlowe organizowane przez Chiny w regionie obejmują swoich zasięgiem ponad 2 mld ludzi).

„Nie możemy pozwolić, by to inne państwa, takie jak Chiny, pisały zasady globalnej gospodarki”, powiedział Barack Obama.

Zawarcie umowy TPP w Atlancie to dowód ponownego, skutecznego wejścia USA w obszar Azji i Pacyfiku, traktowany w Pekinie podejrzliwie i z niechęcią. Zdaniem Chin wejście w życie TPP to nic innego, jak nowa formuła „strategii powstrzymywania” stosowanej w okresie zimnej wojny wobec ZSRR, co jest tym samym „powrotem do mentalności zimnej wojny”. Nowy układ dowodzi narastającej rywalizacji gospodarczej i geopolitycznej miedzy oboma krajami.

Nie dajmy się jednak zwieść. Obie strony – i USA wraz z partnerami z TPP, i Chiny ze swymi partnerami – wspierają wolny handel i umowy tego rodzaju. Gra idzie o to, kto kogo, kto na tym więcej wygra.

Zobaczymy jednak, co zwycięży w amerykańskim Kongresie: interes kraju, czy partii. Zadecyduje o tym, zgodnie z wymogami, najbliższe 90 dni. W USA (także w Kanadzie) toczy się kampania wyborcza. Donald Trump, biznesmen i inwestor, nazwał już TPP „formą ataku na amerykański biznes”, a na wieść z Atlanty na Twitterze zareagował krótko: „Okropny interes”.

>>> Czytaj też: Umowa o wolnym handlu to porażka. Zabiły ją nacjonalizm i "interesiki"

Co jest w środku

W ocenie głównego amerykańskiego negocjatora, Michaela B. Fromana, TPP pozwoli zredukować do zera taryfy i podatki na aż 18 tys. towarów. Paleta jest bardzo szeroka – od przemysłu maszynowego i samochodowego, przez wysokie technologie i chemikalia, po produkty rolne (spory były wokół wołowiny, pszenicy czy avocado). Największe spory dotyczyły standardów w przestrzeganiu praw autorskich (to także niebagatelna kwestia w ramach negocjacji nad TTIP), ochrony środowiska (najmocniej walczyła Kanada o ochronę dzikich terenów) i kwestii praw pracowniczych (poziom zaawansowania i rozwoju poszczególnych partnerów, weźmy chociażby przykład Wietnamu, jest i pozostanie nierówny. A całej produkcji, na zasadzie off-shoring czy outsourcingu, nie można przecież przenieść do Wietnamu, Peru, czy Meksyku). Długo kością niezgody był też elektroniczny przesył danych i jego ochrona, a ostatecznie uzgodnionych szczegółów jeszcze nie znamy.

Jak zwykle w tego rodzaju negocjacjach toczyły się zażarte spory dotyczące własnych rynków i interesów. Wiadomo już, że Kanada wywalczyła wyjęcie spod wolnorynkowych reguł TPP aż 55 proc. komponentów w budowie i składaniu samochodów. Japonia, globalny potentat przemysłu samochodowego, postawiła na swoim i wywalczyła sobie specjalne uprawnienia sprzedaży samochodów. Nowa Zelandia natomiast wywalczyła sobie specjalne uprawnienia chroniące jej produkty mleczarskie.

Wielkie spory toczyły się także wokół przemysłu tytoniowego i znanych firm farmaceutycznych (szczególnie produkujących surowice z żywych organizmów), ale ostatecznych szczegółów porozumienia też jeszcze nie znamy.

Rozmowy przez cały czasie były mocno utajnione, a poszczególni negocjatorzy przypominali często zapamiętałych graczy w pokera mocno trzymających karty przy piersiach. Wiele szczegółów ujawni się dopiero po pewnym czasie, zapewne już przy okazji procesów ratyfikacyjnych. To zajmie trochę czasu zanim 30 rozdziałów tej umowy zostanie należycie przetłumaczonych na poszczególne języki i w całości upublicznionych.

TPP obejmuje obszar dający PKB rzędu 28 bln dolarów, a więc ok. 40 proc. światowego produktu. To wartość sama w sobie. Formalnie jego formuła jest otwarta, więc wszyscy mogą do niego przystąpić, nawet Chiny. Ale już przypadek faktycznego wstrzymania kandydatury Tajwanu jest więcej niż znaczący. TPP raczej oddali niż zbliży do siebie Waszyngton i Tokio z Pekinem, raczej zwiększy ich rywalizację niż przyczyni się do „rozwoju możliwości inwestycyjnych i biznesowych w regionie (Azji i Pacyfiku)”, jak oficjalnie się głosi.

Czy to się komuś podoba, czy nie TPP jest i pozostanie amerykańską (i do pewnego stopnia japońską) odpowiedzią na ostatnie chińskie geostrategiczne inicjatywy: budowy Nowego Jedwabnego Szlaku, oraz dwóch banków – Rozwojowego państw BRICS i Azjatyckiego Baku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB), wymierzonych w zdominowany przez Amerykanów system z Bretton Woods (przede wszystkim w MFW i Bank Światowy).

Formalnie mówimy więc o wolnym handlu, faktycznie o geostrategii.