Tylko w ciągu dwóch dni wpadły mi w ręce trzy materiały, z których wynika, że wszystko, czym się żywię, jest złe i szkodliwe. Zaczęło się od mięsa – naukowcy pracujący dla ONZ doszli do wniosku, że 50 g przetworzonej krowy czy świni podnosi ryzyko wystąpienia raka o 18 proc.
ikona lupy />
Łukasz Bąk / DGP
ikona lupy />
Audi Q7 / Media
Jeżeli tak jest w istocie, to tylko w ostatnim miesiącu zwiększyłem prawdopodobieństwo, że to, co jem, zje mnie od środka, o jakieś 8000 proc. A biorąc pod uwagę, ile schabowych i mielonych wchłonąłem przez całe swoje życie, za cud należy uznać, że w ogóle jeszcze żyję. Chętnie zamieniłbym krowy na kury, ale te z kolei karmione są tablicą Mendelejewa i prochami swoich przodków. I mają dokładnie tyle składników odżywczych co trociny.
Reklama
Chwilę po rewelacjach o mięsie wpadła mi w ręce publikacja o mleku zatytułowana „Pięć powodów, dlaczego nie warto go pić”. Bo ma za dużo białka i wapnia, za mało węglowodanów, słabo się przyswaja, zwiększa ryzyko chorób, a jego przedawkowanie może grozić nawet śmiercią. Gdy to przeczytałem, zadzwoniłem do żony z kategorycznym żądaniem, aby natychmiast odstawiła od piersi naszego czteromiesięcznego syna, zaś dwuletniemu wsadziła palec do gardła i w ten sposób „odzyskała” kaszę mannę, którą zjadł na śniadanie. Niewykluczone, że w ten sposób uratowaliśmy mu życie.
Trzecia publikacja bardziej mnie rozbawiła, niż przeraziła: „Sprawdź, ile musisz przebiec, żeby spalić to, co zjadłeś”. Okazuje się, że po paczce paluszków trzeba zasuwać 17 km, a po piwku tylko trzy. To dało mi mocny argument w dyskusjach z żoną, rozpoczynających się często od słów: „Znowu pijesz?”. Z drugiej strony, gdy podliczyłem, ile muszę dzisiaj przebiec, aby spalić to, co wczoraj spożyłem podczas wszystkich 13 większych i mniejszych posiłków, okazało się, że właśnie powinienem być w Australii.
ikona lupy />
Audi Q7 / Inne
Gdybym wziął sobie do serca wszystkie te cenne rady dietetyków i naukowców, pozostałoby mi tylko jedno – sprzedaż domu, kupienie kilku hektarów ziemi i hodowanie na niej rzeżuchy oraz soi na własny użytek. Być może wówczas moja rodzina w pełnym zdrowiu dożyłaby 140 lat, ale byłoby to życie spędzone głównie na nawożeniu naszych obiadów i śniadań końskim łajnem. Innymi słowy, byłoby to życie spędzone po uszy w g... Tymczasem jedzenie powinno uszczęśliwiać. To jedna z niewielu przyjemności, która nie kosztuje majątku, nie jest specjalnie opodatkowania, za to dostępna od zaraz, dla wszystkich, uniwersalna i potrafi przybierać różne formy. Dlatego po prostu jedzcie to, co lubicie, i bądźcie z tego powodu szczęśliwi. Nie słuchajcie szarlatanów twierdzących, że wszystko wam szkodzi i jedynym, co powinniście spożywać, jest roszponka posypana sezamem.
A teraz przejdźmy do dania głównego – nowego Audi Q7, którym miałem przyjemność jeździć przez ostatni tydzień. „Przyjemność” jest w tym wypadku słowem kluczowym. Od debiutu pierwszego Q7 minęło 10 lat i mam wrażenie, że absolutnie każdą z 5 mln minut, jakie upłynęły od tamtego czasu, Audi poświęciło na dopracowanie tego modelu w najdrobniejszych szczegółach. Tutaj wszystko – począwszy od łatwości, z jaką się wsiada, poprzez intuicyjność obsługi, a na samej jeździe kończąc – wyznacza standardy, które na razie są nieosiągalne dla innych marek.
Często zdarza mi się pisać, że jakieś auto ma świetne materiały we wnętrzu i jest bardzo dobrze wykonane. Ale w przypadku Q7 to zwykłe frazesy. Żeby zrozumieć, jaką perfekcję osiągnięto w jego przypadku, trzeba do niego wsiąść i poznać je wszystkimi pięcioma zmysłami. Tutaj nawet przyciski, pokrętła i dźwigienki działają w sposób, dla którego trudno znaleźć przymiotnik. Multimedialny ekran wysuwa się z deski rozdzielczej w tak nonszalancki i jednocześnie elegancki sposób, że – gdy po raz pierwszy byłem świadkiem tego trwającego 1,5 sekundy spektaklu – miałem ochotę go rozebrać i zobaczyć, jak do cholery udało się Niemcom stworzyć rzecz tak z pozoru nieistotną, a tak cieszącą oczy i uszy. Powalające jest tu też oświetlenie wnętrza, czytelność zegarów, przejrzystość obsługi, a ogólny komfort, jaki gwarantuje Audi... Pozwólcie, że ujmę to tak: czy zdarzyło się wam zmarznąć tak piekielnie, że prawie odpadły wam palce u stóp, a następnie zanurzyć po czubek głowy w wannie pełnej ciepłej wody? Właśnie tak odprężające jest Q7. Również podczas jazdy. Podróżowanie nim autostradą przypomina tajski masaż. Przy równych 200 km/h silnik miał zaledwie 2,5 tys. obrotów, a we wnętrzu panowała taka cisza, że zacząłem przysypiać. Postanowiłem więc przyspieszyć, ale poza tym, że wskazówka prędkościomierza zaczęła przemieszczać się w kierunku liczby 250, absolutnie nic innego się nie zmieniło. Do takiej perfekcji doprowadzono ten samochód.
Pierwsze Q7 było zwinne i lekkie w prowadzeniu jak gotycka katedra. Nowy model w porównaniu z nim to drewniana kapliczka pokryta dachem ze słomy (waży o ponad 300 kg mniej!). Tak jak szczerze gardziłem poprzednikiem, tak jego następcę mógłbym z czystym sumieniem nazwać samochodem idealnym. Mógłbym, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwsza to jego uroda – przypomina mi Dolpha Lundgrena, którego twarz ma tyle kątów prostych, że zawsze idealne wypełnia cały ekran telewizora. Druga rzecz jest poważniejsza – w całej swej wspaniałości i okazałości Q7 jest straszliwie nudne. W tym przypadku dla odmiany wyobraźcie sobie dżentelmena o urodzie Pierce’a Brosnana, świetnie ubranego, inteligentnego, wysportowanego, dowcipnego. Sprząta w domu, pierze, prasuje, dużo zarabia, kocha dzieci, psy i zazdroszczą wam go absolutnie wszystkie koleżanki. Tyle że za każdym razem, gdy znajdujecie się w sypialni, to on od razu odwraca się plecami i zasypia. A gdy zechcecie zwrócić na siebie jego uwagę i założycie lateksową bieliznę, tylko spyta: „Co ci dziś przygotować na obiad, Batmanie?”. I poda wam rzeżuchę. Takie właśnie jest Q7. Doskonałe i bez jaj.