Sprawa zasadnicza to finanse publiczne. Przed wyborami troski o nie było bardzo mało. Niemal wszyscy mówili o nowych wydatkach, a napominania wskazujące na konsekwencje potencjalnej rozrzutności oddalane były zapowiedziami powiększania przychodów państwa.

Szacunki obietnic przedwyborczych finansowanych z budżetu i innych kas publicznych różnią się w zależności od punktu widzenia i namiętności politycznych. W ekstremalnym ujęciu, po podliczeniu ewentualnego podwyższenia kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł, 500 zł dodatku na dzieci, a zwłaszcza powrotu do poprzednich parametrów wieku emerytalnego koszty tych przedsięwzięć socjalnych mogłyby zatrzymać się bliżej 100 niż 50 mld zł rocznie.

Wyrazistym tłem dla tej niedokładnej, siłą rzeczy, kalkulacji może być wielkość przyszłorocznego deficytu budżetowego ustalona przez odchodzący rząd na 54,6 mld zł. W ujęciu nominalnym byłby to największy deficyt od ponad ćwierćwiecza, choć nadal byłyby szanse utrzymania jego względnej wielkości lekko poniżej granicy 3 proc. w relacji do PKB, jak wymaga UE. Powiększenie tej nieroztropnie już dużej wielkości nie byłoby dowodem rozsądku, racjonalności i troski o elementarny porządek rzeczy.

>>> Czytaj też: PiS idzie drogą Orbana i uderza w hipermarkety. Nowy podatek od pierwszego kwartału 2016 roku

Reklama

Ponieważ prezydent jest zobowiązany podpisać ustawę budżetową po 4 miesiącach od jej wniesienia przez rząd do Sejmu, co musi nastąpić najdalej 30 września każdego roku, to głęboka i zarazem nie awanturnicza (tj. wymagająca elementarnego zastanowienia) zmiana budżetu centralnego nie jest teraz możliwa. Wynika to także z tego, że ustawy podatkowe ze skutkami na rok następny muszą być ogłoszone w Dzienniku Ustaw najpóźniej do 30 listopada. Wyjątek od tej reguły to VAT i akcyza, ale podstawowe obietnice przedwyborcze sprowadzały się do zmniejszenia, a nie zwiększenia obciążeń podatkowych znakomitej większości obywateli.

Gdyby jednak założyć, że większości sejmowej uda się dotrzymać terminów konstytucyjnych, to proste dodanie wydatków obiecanych w kampanii nie wchodzi w rachubę, bo nowy rząd nie wykaże się zapewne nieodpowiedzialnością, wiedząc doskonale, że w krótkim czasie nie jest również możliwe obiecywane (na wyrost) zwiększenie skuteczności i efektywności poboru podatków. Jakieś zmniejszenie tzw. luki podatkowej jest możliwe, ale wymaga przemyślanych rozwiązań prawnych, lepszego wyposażenia, zorganizowania i mobilizacji aparatu skarbowego, a to nie stanie się z dnia na dzień.

Wniosek z tego, że rok 2016 nie przyniesie burzliwych zmian w finansach publicznych w żadną stronę. W dalszej przyszłości przemyślane i daleko idące zmiany byłyby, rzecz jasna, bardzo potrzebne. Z punktu widzenia młodych i średnich pokoleń Polaków najistotniejsze jest rychłe zrównoważenie strony wydatkowej i dochodowej finansów publicznych, bo o „prezentach” finansowanych deficytem, czyli wydatkami bez pokrycia, rodacy szybko zapomną, a długi państwa ciążyć im będą przez niekończące się lata. Punktem wyjścia powinien być rozważny przegląd wydatków w celu ich racjonalizacji, ale także zadośćuczynienia poczuciu sprawiedliwości społecznej. Jakie są szanse spełnienia tego postulatu, to już zupełnie inna sprawa.

Emerytury

Zapisana w budżecie na 2015 r. dopłata do ZUS, która jest niezbędnym warunkiem wypłat emerytur w pełnej wysokości, wynosi aż 42 mld zł. Jest to kwota już po zredukowaniu transferów do OFE do wielkości symbolicznych. Dopłata budżetowa netto do KRUS (tzn. po odjęciu opłaconych składek) wyniesie w tym roku ok. 15 mld zł. Razem koszt wsparcia systemu emerytalno-rentowego z budżetu to w br. sporo ponad 55 mld zł.

Zwycięska partia zapowiada powrót do 60 i 65 lat jako wieku uprawniającego do przejścia kobiet i mężczyzn na emeryturę. Jednoroczny koszt doprowadzenia do status quo ante oszacowany został na 40 mld zł, a zatem dopłaty budżetowe do ZUS i KRUS sięgnęłyby na początek 100 mld zł rocznie, tj. jednej trzeciej obecnych przychodów budżetu. Nie wiadomo, czy kontynuowana będzie praktyka z zakresu tzw. kreatywnej księgowości w postaci „pożyczek” z budżetu dla ZUS. W okresie 2013-2015 „pożyczki” te wyniosły ok. 25 mld zł.

Przybliżoną kwotę 40 mld zł jednorocznego kosztu powrotu do poprzedniego wieku emerytalnego konfrontować należy z wielkością 54,6 mld zł zaplanowanego na 2016 r. rok deficytu budżetowego. Jeśli nowy rząd nie zdecyduje się na pogrążenie kraju w chaosie i zniweczenie swoich perspektyw politycznych, to jedyne co mu w tej sprawie pozostanie, to odłożenie jądra tej obietnicy ad calendas graekas i jakiś retusz, np. zasad przechodzenia na emeryturę dla najbardziej steranych pracą i życiem. W kolejnych latach większość społeczeństwa przyjęłaby z zadowoleniem likwidację przynajmniej części przywilejów emerytalnych górników, rolników, wymiaru sprawiedliwości oraz policji i wojska, nawet jeśli byłoby to związane z podwyżką uposażeń brutto, głównie dla mundurowych.

>>> Czytaj też: PiS: Dwustopniowe studia to absurd. Trzeba zrezygnować z systemu bolońskiego

Kwota wolna i dodatki na dzieci

Zapowiadany 500-złotowy dodatek ma już co najmniej kilka wersji, przy czym każda następna jest skromniejsza. Dopóki nie powstanie projekt ustawy nie warto zatem męczyć się szczegółowszymi kalkulacjami. W kształcie sygnalizowanym tuż po wyborach koszty miałyby wynosić ok. 20 mld złotych rocznie, co jest nie do udźwignięcia przez podatników. Ponieważ żadne drobne dodatki nie mają żadnego wpływu na dzietność, a wypłaty rzędu kilku tysięcy złotych na latorośl nie wchodzą w rachubę, to kompromisem ze zdrowym rozsądkiem i wyborcami oczekującymi spełniania obietnic, byłoby przyznanie dodatków wyłącznie rodzinom o małych dochodach, a zwłaszcza tych bez dochodów z powodu rzeczywistego bezrobocia.

W sprawie kwoty wolnej od podatku orzekł Trybunał Konstytucyjny i to jest teraz najważniejszy argument formalny za jej podniesieniem. Wbrew stanowisku ustępującego rządu, przemawiają za tym również względy merytoryczne (np. mordęga z pobieraniem podatku dochodowego od najmniej zarabiających, żeby zaraz zwrócić im podobne kwoty w różnych zapomogach) oraz względy wrażliwości społecznej. Pierwszy możliwy termin zmiany to rok 2017, więc jest czas żeby dokonać dokładnych obliczeń stanu kasy.

Nie pojawi się głośniejszy sprzeciw, jeśli podwyższenie kwoty będzie z grubsza w zgodzie z realiami ekonomicznymi i połączone będzie od strony przychodowej ze zmianami (nieprzesadnymi) w opodatkowaniu osób z górnych percentyli rozkładu statystycznego dochodów. Efekty wyższych, ale niewygórowanych stawek podatkowych byłyby niewielkie, ale złagodziłyby ból wywołany u wszystkich podatników koniecznością znalezienia źródeł sfinansowania kolejnego wielkiego wydatku budżetu. Racjonalnym i dobrze przyjętym posunięciem byłaby równoczesna likwidacja olbrzymich przywilejów podatkowych i składkowych, jaką cieszy się bardzo liczna rzesza menedżerów de facto zatrudnionych, a prowadzących jakoby „działalność gospodarczą” i zarabiających od parudziesięciu tysięcy do kilkuset tysięcy złotych miesięcznie, podczas gdy w relacji do kwot netto podatki i składki od tych wielkości są symboliczne.

Kwestia cen energii

Zaopatrzenie w energię po znośnych cenach to kluczowe wyzwanie na lata najbliższe i kolejne dekady. Odchodzący rząd chował tę bardzo trudną sprawę po kątach, usprawiedliwiając to zwłaszcza negocjacjami i sporami w sprawie unijnej polityki energetycznej i klimatycznej. Zgiełku i emocji w tej żywotnej kwestii jest więc nadmiar, a niedomiar orientacji i wiedzy.

W tej sytuacji trafnym krokiem byłoby przygotowanie „Białej Księgi” w sprawie energii dla Polski. Coś takiego wymaga rzetelnego wysiłku rzeszy ekspertów reprezentujących wszystkie ważne nurty poglądów. Na taki dokument musielibyśmy zatem poczekać kilkanaście miesięcy. Gdyby potrzeba „Białej Księgi” spotkała się jakimś cudem ze zrozumieniem, to czasu warto byłoby nie szczędzić, bo problemy do zdefiniowania, wyjaśnienia i rozwiązania są niezwykle poważne i liczne.

Ramowe uwarunkowania zewnętrzne poznamy już w grudniu, po globalnym szczycie klimatycznym w Paryżu. Na naszym podwórku zmierzyć się musimy z ustaleniem roli energii odnawialnej, za którą stoją bardzo silne lobby przemysłowców i ekologów, ale której nie powinniśmy wdrażać żywiołowo i woluntarystycznie. Energia odnawialna w obecnym wydaniu wymaga wielkich dopłat, a o tym na jak niewiele stać Polskę było już w poprzednich akapitach. Po drugie, jesteśmy w energii odnawialnej wyłącznie odbiorcą rozwiązań zagranicznych, które w wielkiej mierze należą nadal do kategorii zaawansowanych prototypów, więc warto poczekać (tak jak skorzystały na tym np. nasze banki) na dojrzalsze i wydajniejsze technologie.

Rozstrzygnięcia wymaga wprowadzenie w Polsce energii pozyskiwanej z siłowni jądrowej. Budzi to kontrowersje i emocje, ale trzeba je wreszcie zmierzyć na atestowanych szalach i podjąć decyzje, czy warto angażować na taką inwestycję nasze skromne środki. >>Czytaj także: Negawaty pilniejsze od elektrowni jądrowej

Przez najbliższe dekady podstawowym źródłem energii pozostanie energetyka konwencjonalna oparta na obu rodzajach węgla i w symbolicznym wymiarze na gazie ziemnym. Tu też pozostają do podjęcia wielkie decyzje w sprawie rodzimego węgla, który w konkurencji z surowcem wydobywanym za granicą w systemie odkrywkowym stoi na straconej pozycji. Nierównowaga ta będzie się pogłębiać wraz ze wzrostem podaży, np. w związku z rzeczywistym i potencjalnie jeszcze intensywniejszym ograniczaniem zużycia węgla przez państwa najbogatsze i wraz z unowocześnianiem chińskiej energetyki węglowej, która w wielkiej części ma rodowód z czasów Króla Ćwieczka.

Nie wiemy do końca czy chcemy budować nowe wielkie odkrywki węgla brunatnego, kosztem środowiska, w tym obniżenia wód gruntowych, czy może przestawiać się na kaloryczniejszy węgiel kamienny? Pytań jest więcej, więc apel do nowego rządu o wiarygodną „Białą Księgę Energii dla Polski” jest wart podniesienia.

>>> Czytaj też: Oto największe infrastrukturalne wyzwania dla rządu

Banki i inwestycje

Zdrowy system bankowy z rozsądnym i ułożonym bankiem centralnym na czele był kluczem do sukcesu gospodarczego Polski i Polaków w minionym ćwierćwieczu. Zwycięska partia przypisuje sektorowi bankowemu zachłanność. Głosi się zatem, że banki trzeba przywrócić do pionu, a najlepiej sprawdzą się w tym dziele „karne” podatki.

Jest w krytyce banków mała część prawdy, czego przykładem są choćby tzw. polisolokaty. W dziele pogorszenia wizerunku banki nie są więc całkowicie bez winy. Pożądane byłoby jednak deliberowanie nad poszczególnymi przypadkami prawdziwych i rzekomych przewin, a nie „rozliczanie” sektora hurtem. Walka z bankami jest w Polsce niepotrzebna, bo szkodzi gospodarce, ale przede wszystkim dlatego, że w fachowej ocenie brak zasadniczych zastrzeżeń do funkcjonowania krajowych przedsiębiorstw bankowych.

Nie potrzebujemy w Polsce poszerzenia zadania banku centralnego o wspieranie wzrostu gospodarczego, bo w naszej sytuacji najistotniejsze jest zachowanie równowagi finansowej w państwie. Na „drukowanie” pieniędzy pozwalać sobie mogą (choć nie powinny) państwa i ugrupowania (Unia), których waluty są do pewnego stopnia substytutem złota i podlegają wielkiej tezauryzacji. Złoty nie jest zaś przedmiotem pożądania zagranicy.

W 2014 r. nakłady inwestycyjne wyniosły 249 mld zł. Na statystycznego mieszkańca przypadło prawie 6500 zł, czyli nie tak mało. Inwestycje systematycznie rosną. W porównaniu z rokiem 1995 wzrosły w cenach stałych trzykrotnie, a w porównaniu z 2010 r. o prawie 80 proc. Przyznać tu jednak trzeba, że w ostatnich latach ich dynamika jest mizerna. Nie wiąże się jednak z brakiem finansowania, którego jest wręcz nadmiar (nadpłynność banków i wielkie rezerwy finansowe w sektorze przedsiębiorstw), a przede wszystkim z niepewnością związaną z sytuacją globalną (ostatnio np. spowolnienie chińskie), europejską (nieszczególne postawy wobec Unii w wielu państwach członkowskich) oraz rodzimą, o której mowa w tym tekście.

Według zapowiedzi przedwyborczych rząd PiS miałby „zorganizować” na inwestycje 1,4 biliona złotych, czyli tylko o kilkaset miliardów mniej niż wynosi PKB Polski. (w 2015 r. ok. 1800 mld, tj. 1,8 biliona złotych). Pomysł pozbawiony był konkretów i szczegółów, ale można domniemywać, że kwota 1,4 biliona mogła powstać ze zsumowania nakładów inwestycyjnych przewidywanych w najbliższych latach. Gdyby przez najbliższe cztery lata inwestycje rosły o 10 proc. rocznie w stosunku do 2015 r. to łączna ich wartość nominalna wyniosłaby 1300 mld zł, a więc niewiele mniej niż kwota ogłoszona na tydzień przed wyborami.

Do jakiegoś stopnia uprawnione jest zatem domniemanie, że do sztucznego rozgrzania inwestycyjnego na wielką skalę, za pomocą kredytu rozdawanego praktycznie za darmo, nie dojdzie. Nie wystarcza po prostu wyobraźni, żeby przedstawić sobie więcej niż podwojenie skali inwestycji podejmowanych w Polsce (nakłady inwestycyjne w okresie 2011-14 wyniosły niemal 950 mld zł). Są więc spore szanse, że nie powtórzymy w Polsce karygodnych błędów jakich dopuściły się bardzo liczne rządy na świecie, w tym zwłaszcza rząd amerykański, który tak rozhuśtał rynek nieruchomości, że wywołał u siebie i w świecie największy kryzys finansowy od 80 lat.

Prawo i sprawiedliwość

Przykładem możliwości naszej gospodarki i ludzi ją tworzących jest pełna odbudowa platformy Mostu Łazienkowskiego w Warszawie w osiem miesięcy. Eksperci twierdzą, że gdyby odbywała się w „normalnym” trybie potrwałaby nawet ponad trzy lata, czyli cztery razy dłużej. Porównanie to obrazuje niesłychane znaczenie jakości legislacji, infrastruktury prawnej w postaci ogółu przepisów oraz instytucji i urzędów państwa, a w końcu – bezpieczeństwa obrotu gospodarczego.

Wszystkie te elementy funkcjonują w sposób nieakceptowalny, więc pole do naprawy i popisu jest rozległe. Bastionem nie do ruszenia musi pozostać niezawisłość sędziowska, przy czym nie może być ona utożsamiana – jak często dzieje się dzisiaj – z obroną nieudolności. Profesor Ewa Łętowska zgodziła się z diagnozą prominentnego prawnika i działacza PiS, że sądy są aroganckie, niesprawiedliwe, a sprawiedliwość jest niedostępna dla słabych i trzeba ją sobie w Polsce wyszarpywać.

Obietnice przedwyborcze partii obejmującej władzę są do spełnienia jedynie w mikroskopijnej części. Najlepszym, a w praktyce jedynym sposobem bezpiecznego i trwałego powiększania możliwości finansowych kraju jest dzisiaj wysoki wzrost gospodarczy. Zapewnić go można na długo dzięki uporządkowaniu przepisów prawa na drodze systematycznego przeglądu, modyfikacji ich treści uniemożliwiającej przeciwstawne lub ezopowe interpretacje oraz wskutek pożądanego osłabienia werwy ustawodawczej sprowadzającej się do namnażania nieprzemyślanych ustaw.

Problem polega na tym, że ożywczą zależność między dobrze napisanym i w miarę zwięzłym prawem oraz sprawnym rozstrzyganiem sporów, a rozkwitaniem gospodarki rozumieją naprawdę bardzo nieliczni. Postulowany proces potrwałby bardzo długo, więc wyważone działania w tych kierunkach zacząć należałoby niemal od zaraz.

Gospodarka nie jest sama dla siebie, nie jest dla właścicieli, ani nie jest dla państwa – jest dla ogółu ludzi, bo oni ją tworzą i im ona służy. Ostatnie kilka lat rządów to głównie kunktatorskie zaniechania. Okres ten zaświadcza o dobrym zdrowiu i kondycji naszej gospodarki, która radziła sobie bez wsparcia ze strony władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, choć wsparcie takie było wskazane. Okres bezruchu u rządzących był niedobry, ale równie niedobra, a nawet groźniejsza byłaby nadaktywność deklarowana przed wyborami przez zwycięzców.