Gra Pokemon Go jak w soczewce skupia wiele tego, co najgorsze we współczesnym kapitalizmie. „Stare” sposoby spędzania wolnego czasu zakładały, że korzystający z nich człowiek wyda trochę pieniędzy w lokalnej gospodarce: pubie czy kinie. Dziś trafiają one wprost do koncernów - pisze w felietonie Rafał Woś.
Pokemony państwo kojarzą? Pewnie tak. Bo nie trzeba się było nawet za nimi osobiście uganiać, by usłyszeć o wielkim powrocie tych „kieszonkowych potworków” latem tego roku. Wtedy to spora część świata zwariowała na punkcie nowej aplikacji Pokemon Go, dzięki której można „łapać” pokemony w tzw. rzeczywistości rozszerzonej, czyli na przykład na spacerze, trzymając w ręku smartfon.
Gdyby tak spytać czytelników o pokemony, to pewnie szybko podzielą się na dwie grupy. Jedni będą niezawodnie argumentowali, że to dowcipna i pomysłowa rozrywka. Może nawet lepsza od innych gier wideo, bo jednak wymuszająca na graczu podjęcie wysiłku fizycznego i logistycznego (w końcu pokemona trzeba szukać). Drudzy mówiliby, że to kolejne durne zawracanie głowy. Ja jednak nie zamierzam przekonywać Państwa do stanięcia po żadnej z tych stron. Chciałbym zwrócić uwagę, że Pokemon Go jak w soczewce skupia wiele z tego, co najgorsze we współczesnym późnym kapitalizmie.
Spostrzeżenie pożyczam od amerykańskiego publicysty technologicznego Timothy’ego B. Lee (nie, proszę nie mylić go z praojcem internetu brytyjskim programistą Timem Bernersem-Lee). Lee argumentuje swoje stanowisko w sposób następujący: jeszcze 50 lat temu, gdy chciałeś zażyć rozrywki, to szedłeś ze znajomymi na kręgle albo do pubu. Ewentualnie do kina. Dziś bierzesz komórkę i łapiesz pokemony. Nie, proszę się nie obawiać. Lee nie zamierza krytykować pokemonomanii z tradycyjnych humanistycznych pozycji (tak jak to zrobił niedawno prezydent Wenezueli, narzekając, że gry w stylu Pokemon Go uzależniają ludzi od alienującej wirtualnej rzeczywistości). Amerykaninowi idzie raczej o konsekwencje ekonomiczne.
A te są znamienne. Bo wszystkie te „stare” sposoby spędzania wolnego czasu zakładały, że korzystający z nich człowiek wyda trochę pieniędzy w lokalnej gospodarce. A co za tym idzie, umożliwi innym dorosłym mieszkańcom lokalnej społeczności, by zarobili na życie: pracując w restauracji, kinie czy kręgielni. Pokemony też wyciągają pieniądze z kieszeni konsumentów (i to niemało), lecz trafiają one wprost do firm, które te pokemony wymyśliły – czyli japońskiego Nintendo oraz kalifornijskiego producenta software ’ u Niantic Inc. I to jest właśnie różnica między kapitalizmem dzisiejszym a tym sprzed pół wieku. Na upowszechnieniu kina zarabiał oczywiście Hollywood. Ale trochę zostawało również w kieszeni lokalnych operatorów kin. Na rewolucji samochodowej upaśli się giganci z Detroit. Lecz swoją część wartości dodanej mogli przechwycić również sprzedawcy czy warsztaty mechaniczne. W przypadku gier internetowych taki mechanizm nie zachodzi. Do grania potrzebny jest tylko telefon lub tablet. A tych ceny cały czas spadają (coraz częściej ma tu zastosowanie strategia cenowa zapoczątkowana przez Gillette. To znaczy: dajemy ci prawie darmo maszynkę, a zarabiamy na samych ostrzach). Giganci z branży nowych technologii zgarniają wszystko lub prawie wszystko.
Reklama
W konsekwencji rosną nie tylko nierówności majątkowe, lecz także geograficzne. Klastry technologiczne w stylu San Francisco szybko się bogacą, windując w górę ceny nieruchomości i wypychając biedniejszych coraz dalej w kierunku prowincji, która popada w stagnację. Oczywiście pokemony to tylko przykład. Dobrze pokazuje jednak logikę systemu, w którym żyjemy. A który coraz częściej i coraz mocniej zjada własny ogon. Ku gorzkiej uciesze tych krytyków kapitalizmu, którzy już od dawna bili na alarm, że to wszystko zmierza w bardzo nieciekawym kierunku. ⒸⓅ