Zmiany, zmiany, zmiany

Przyczyną decyzji, jak twierdzi sam CEO platformy Elon Musk, jest nadreprezentacją botów na Twitterze. Użytkownicy, którzy zdecydują się wydać 8 dolarów (45 zł) miesięcznie, nadal będą mogli pojawiać się w zakładce “Dla Ciebie” z rekomendowanymi wpisami i brać udział w ankietach. Reszta takie możliwości straci. O zmianach poinformował Musk pod koniec marca. Chciałem dowiedzieć się więcej, więc wysłałem maila do biura prasowego z moimi kilkoma pytaniami. W odpowiedzi otrzymałem… poop emoji, czyli obrazek przedstawiający kupę.

To również kolejna innowacja wprowadzona niedawno przez szefa medium. Od 19 marca wiadomość o takiej właśnie treści generuje się automatycznie. To tyle, jeśli chodzi o komunikację z czymś, co kiedyś było biurem prasowym jednej z najważniejszych platform społecznościowych w Internecie.

Reklama

Najdroższy abonament będą miały konta wyróżniające się złotym znacznikiem - czyli te należące do świata biznesu. Ich właściciele będą musieli płacić nie 8, a 1000 dolarów. Decyzja Muska motywowana jest również względami finansowymi. Jak mówi mi Małgorzata Fraser, dziennikarka, autorka audycji TECHSPRESSO.CAFE, choć przed przejęciem przez ekscentrycznego miliardera Twitter cieszył się większą estymą, jego wyniki finansowe zawsze pozostawiały wiele do życzenia.

-Twitter nigdy na siebie nie zarabiał, nie przynosił zysku - twierdzi redaktorka Fraser. - Tam nieustannie była bardzo rozrośnięta załoga, liczne zespoły inżynierów i ludzi odpowiedzialnych za marketing. Bez biznesplanu, który miałby generować przychody, za to z dziurą budżetową.

Teraz jest jeszcze gorzej. Sam Elon Musk przyznał, że choć zakupił platformę za 44 miliardy dolarów, obecnie warta jest jedynie 20. Z pewnością przyczyniła się do tego nieprzewidywalna polityka nowego CEO, która zraziła wielu reklamodawców i doprowadziła do poważnego spadku na giełdzie wielu firm. Do okoliczności, w których do tego doszło, jeszcze wrócę.

Ideologia zamiast biznesplanu?

Warto bowiem zastanowić się nad celem, który przyświeca Elonowi Muskowi w kontekście przyszłości samej platformy. Na pierwszy rzut oka, albo to próba jej celowego zniszczenia, albo zwykła nieporadność. Choć nie można tych dwóch hipotez całkowicie wykluczyć, zdaniem redaktor Małgorzaty Fraser, miliarder gra tu przede wszystkim na siebie. Wszystkie jego decyzje, choć potrafiły wywołać tąpnięcie na giełdzie, cieszyły się jednocześnie poklaskiem jego zagorzałych fanów.

- W ich oczach Musk jest apologetą absolutnej wolności słowa - mówi Fraser. - Choć pozostaje to bardziej w sferze deklaracji, bo przecież pozbywa się z platformy krytycznych wobec niego dziennikarzy i podbija widoczność własnych wpisów. Pamiętajmy też, że to człowiek, który swoją prowokacyjną postawą wiele w życiu wypracował, że media wciąż to podchwytują. Traktuje Twittera jak wszystkie swoje poprzednie biznesy - jak plac zabaw. I jego zwolennikom to się podoba.

Jeszcze jednym kluczem do próby zrozumienia poczynań miliardera, mogą być jego poglądy. A chodzi o “longtermizm”; zespół poglądów, który na język polski możemy tłumaczyć jako “długoterminowość”. Jak na portalu telewizji BBC pisze główny orędownik tej ideologiii, profesor William MacAskill z Uniwersytetu Oksfordzkiego, koncepcja ta ma swoje korzenie w ruchu efektywnego altruizmu. Chodzi o takie wykorzystanie swojego czasu i dostępnych środków, by zapewnić przetrwanie i godny byt przyszłym pokoleniom, nawet jeśli nie jest to opłacalne za naszego własnego życia. W książce profesora MacAskilla zaczytywał się, między innymi, właśnie Elon Musk.

Z longermizmem rymuje się fraza “cel uświęca środki”. Bowiem jego skrajni wyznawcy, którzy w większości należą do elit akademickich, politycznych i biznesowych, większą wagę przywiązują do dobrobytu pokoleń, które dopiero nadejdą, niż do tych, którzy już stąpają po Ziemi. Dlatego na przykład Musk woli skupiać się na podbijaniu Marsa, niż na pompowaniu funduszy w walkę z malarią.

Dobrobyt ten może być rozumiany bardzo subiektywnie. Z perspektywy Elona Muska, ważniejsze w takim razie mogą być eksperymenty w uczynieniu z Twittera agory absolutnej wolności słowa (albo forum promujące jego poglądy) niż zadowolenie użytkowników, pracowników albo nawet jego księgowych.

Jedną z hipotez może być więc to, że nowy CEO Twittera w swojej arogancji naprawdę uważa, że wie, jak urządzić świat na lepszy i sądzi, że platforma może mu w tym w jakiś sposób pomóc.

Inne założenie, choć nie musi do końca wykluczać poprzedniego, jest dużo prostsze - Musk to przede wszystkim biznesmen i choć popełnił błędy w zarządzaniu platformą, zakłada, że płatne subskrypcje pozwolą Twitterowi wreszcie na siebie zarabiać. Szef portalu przyznał, że liczy na to, że wartość medium społecznościowego osiągnie nawet 250 miliardów. Zaznaczył jednak, że nie będzie to łatwe zadanie.

Skutki rewolucji

Na razie Elon Musk musi poradzić sobie z odpływem reklamodawców, którzy nie chcą, by ich treści pozycjonowały się obok przedstawicieli skrajnej prawicy, bo i tacy po rewolucji rozpoczętej przez miliardera, powrócili z wygnania na Twittera. Jak pisał w grudniu “New York Times”, od kiedy w medium zmienił się CEO, skala mowy nienawiści miała znacznie wzrosnąć. Według wyliczeń prezentowanych przez dziennikarzy amerykańskiej gazety, wpisy na platformie zawierające obelgi wobec homoseksualnych mężczyzn wzrosły z 2506 do 3964 wpisów dziennie. O ponad 60% miała wzrosnąć liczba postów o zabarwieniu antysemickim, a treści rasistowskich pojawić się miało aż trzy razy więcej.

Sam Musk zapewniał, że chociaż zakończył epokę banowania za mowę nienawiści, nie zamierza jej promować. Negatywne wpisy miały zostać osłabione i pozbawione możliwości monetyzacji. Doniesienia “New York Timesa” skwitował jednym słowem: “fałsz”.

“Sprawdzam” szefowi Twittera mówi też Unia Europejska. Od 16 listopada obowiązuje Akt o Usługach Cyfrowych. Większość przepisów tego, co już potocznie nazywa się “Konstytucją Internetu”, wejdzie w życie dopiero w 2024 roku, ale najważniejsi gracze na rynku już muszą się z jej zapisami oswajać. W telegraficznym skrócie chodzi tu o więcej regulacji w zakresie zwalczania nielegalnych treści w Internecie, bezpieczeństwa w handlu internetowym oraz transparentności reklamy. Dotyczy to przede wszystkim wielkich platform cyfrowych, a taką bez wątpienia jest Twitter. Na stronie Komisji Europejskiej czytamy, że celem nowego prawa jest między innymi większy nadzór nad platformami systemowymi i zmniejszenie ryzyka pod względem manipulacji lub dezinformacji.

Z takim właśnie ryzykiem, zdaniem niektórych urzędników związanych z KE, mamy do czynienia za kadencji obecnego szefa Twittera. Choć na początku relacje pomiędzy Elonem Muskiem a unijnymi oficjelami zdawały się przebiegać poprawnie, skończyło się to w momencie szerokiej restrukturyzacji w poszczególnych działach firmy -słowem: po wyrzuceniu z Twittera wielu osób odpowiedzialnych za moderację treści i współpracę z Unią Europejską. Poskutkowało to zamknięciem brukselskiego biura Twittera i zdecydowanego ochłodzenia relacji pomiędzy Muskiem a unijnymi komisarzami. Nie pomogło wspomniane już zablokowanie kont dziennikarzy, którzy ośmielili się skrytykować miliardera. Unia wysłała w końcu mocny sygnał: albo Musk do nowych regulacji się dostosuje, albo będzie musiał się z europejskim rynkiem pożegnać. Gdyby z platformy zniknęły konta europejskich artystów, polityków, myślicieli i dziennikarzy, dla prestiżu Twittera byłaby to niepowetowana strata. Czy Musk jest na taką stratę gotowy, czy ugnie się pod groźbami Komisji Europejskiej? Czas pokaże.

Konflikt wart 8 dolarów

Kolejną kontrowersją są wspomniane na wstępie zmiany, które wejdą w życie w połowie kwietnia. Opera mydlana z płatną weryfikacją trwa już od października, kiedy to Elon Musk przejął Twittera i zmusił swoich pracowników do wytężonej pracy nad nową usługą. I od początku jej wprowadzenia, rozpoczęła się spektakularna katastrofa. Wystarczyło 8 dolarów, żeby otrzymać niebieski znacznik. Skromna transakcja była jedyną przeszkodą stojącą na drodze internetowych trolli, którzy od tej chwili zaczęli masowo podszywać się pod znane osoby, firmy i instytucje.

Twittera zalało wiele fejkowych kont, w tym przynajmniej dziesiątki Elonów Musków i wszyscy byli “zweryfikowani”. Według “Guardiana” okazję zwęszyli antyszczepionkowcy, którzy zaczęli wykorzystywać nową usługę do szerzenia swoich treści. Przy tej okazji mocno ucierpiały notowania firm, między innymi Eli Lilly i Lockheed Martin. Podszywający się pod nich użytkownicy doprowadzili do zamieszania na giełdzie. Równolegle wprowadzono kolejne znaczniki - szary dla instytucji publicznych i złoty dla firm. Po krótkim chaosie niebieski znacznik zniknął, by po kilku tygodniach powrócić, ale już z ograniczeniami: tylko dla kont, które istnieją przynajmniej trzy miesiące i da się je zweryfikować przez powiązany numer telefonu.

Od 15 kwietnia wchodzą nowe zmiany, które znacznie pogłębią różnicę pomiędzy “niebieskimi” i zwyczajnymi kontami. Już niektórzy, istotni z punktu widzenia użytkownicy, zapowiedzieli, że za znaczniki premium nie zamierzają płacić. Mowa między innymi o New York Timesie (55 milionów obserwujących), telewizji CNN (ponad 61 milionów obserwujących), a nawet oficjalnym profilu Białego Domu.

Na redakcji New York Timesa miliarder zemścił się w charakterystyczny dla siebie sposób. Drugiego kwietnia usunął dziennikowi znacznik weryfikacyjny, a o jednym z najbardziej opiniotwórczych medium na świecie napisał: “propaganda, która nawet nie jest ciekawa”.

-Użytkownicy high-profile nie są chętni płacić za produkt, w którym to my sami przecież jesteśmy produktem - zauważa Małgorzata Fraser, dziennikarka, autorka audycji TECHSPRESSO.CAFE. - Twitter to prywatna firma. Mamy do czynienia z sytuacją, że przyzwyczailiśmy się, że produkt jest “bezpłatny” (w cudzysłowie, bo portal zarabia na naszych danych, które są udostępniane w celach biznesowych) i że na platformie jesteśmy na równych zasadach. Zmienił się właściciel, wprowadził nowe funkcje, a my mamy do wyboru: zaakceptować te reguły gry, albo się obrazić i zlikwidować konto. Podobnie z resztą stało się ostatnio z Instagramem. Obudziliśmy się nagle, gdy Instagram zaczął promować rolki. Nie robisz rolek? To cię nie ma. Dostosowujemy się do tych zmian przez popularność tych mediów. Tam są przecież nasi wyborcy, klienci, czytelnicy i znajomi. Jeśli się obrazimy i wycofamy, to także oni na tym stracą.

Co dalej?

Jak twierdzi redaktorka Fraser, to nie jest początek końca Twittera, ale to może być początek końca Twittera, jakiego znamy. Zdaniem dziennikarki biznesowo nowy CEO jakoś sobie poradzi, ale ta ważna dla debaty publicznej platforma może stracić i tak nadszarpniętą reputację. Stracić może także funkcję, która o jej istotności stanowiła - funkcję internetowej agory i dobrego źródła informacji dla dziennikarzy. A na koniec Elon Musk i tak pewnie zrobi, co będzie chciał.