Już od ponad tygodnia czytamy dziesiątki tekstów o aferze w Komisji Nadzoru Finansowego. Media codziennie muszą znaleźć nowy kontent, trudno się więc dziwić, że szukają go jednocześnie w bardzo wielu kierunkach.
Sprawia to jednak, że jako afera przedstawiane są często sprawy, które w rzeczywistości są czymś normalnym. Co gorsza, podchwytują to politycy. W efekcie zagrożeni mogą czuć się klienci. Warto to wszystko uporządkować.

A więc: gdzie afery nie ma?

Na pewno w spotkaniach właścicieli banków z nadzorem. To zupełnie normalna praktyka. Trudno sobie wyobrazić, by nadzór mógł skutecznie prowadzić swoje działania np. nie wiedząc, jakie są zamiary głównych udziałowców w stosunku do swoich banków. Wiele decyzji właścicielskich musi być z nadzorem uzgadnianych – począwszy od zamiaru założenia banku, jego biznesplanu, osób, które mają być w nim zatrudnione, zmiany statutu, aż po sprzedaż. Spotkania odbywają się częściej, jeśli np. bank jest w trudnej sytuacji i nadzór np. uzgadnia z właścicielem plany jego dokapitalizowania. Nie ma nic dziwnego w tym, że akcjonariusz czy zarząd banku idzie do KNF. Jeśli coś może dziwić, to zorganizowanie tam spotkania bez świadków.
Afery nie ma też w „planie Zdzisława”. Plan przymusowej restrukturyzacji to instrument z legalnego arsenału BFG, którego – jak wynika z zapisu rozmowy – Chrzanowski użył, by przestraszyć Czarneckiego i zwiększyć szanse na doprowadzenie do zatrudnienia wskazanej osoby. Dziwić może, że rekin naszej finansjery najwyraźniej o przymusowej restrukturyzacji nie miał pojęcia, o czym świadczą jego słowa: „To przecież nielegalne”.
Reklama
Przejęcie za złotówkę – pisaliśmy już o tym, ale wypowiedzi wielu ekonomistów i polityków zdają się wskazywać, że trzeba będzie powtarzać to jeszcze wiele razy – to element planu „przymusowej restrukturyzacji”. Taki plan Bankowy Fundusz Gwarancyjny, którego prezesem jest obecnie Zdzisław Sokal, ma dla każdego banku. Czy w odniesieniu do każdego plan przewiduje przejęcie za złotówkę? Tego nie wiemy. Plany są tajne. I to do tego stopnia, że nie wiadomo, w odniesieniu do ilu banków, które znalazłyby się na skraju upadłości, przymusowa restrukturyzacja miałaby być w ogóle zastosowana (a którym pozwolono by zbankrutować). Nie wiadomo też, jakie rozwiązania dla poszczególnych banków przewiduje BGF. Poza „przejęciem za złotówkę”, możliwy jest bail-in, czyli przeznaczenie na pokrycie strat nie tylko środków akcjonariuszy, ale również pieniędzy klientów. Albo przejęcie banku w problemach przez bank pomostowy, który może stworzyć BFG.
Dziwić nie powinno również dociskanie audytora, na które w rozmowie skarży się Chrzanowskiemu Czarnecki. Sama firma audytorska nie dopatrzyła się zagrożenia dla niezależności swojego przedstawiciela. A to, że członkowie organu nadzoru – w tym przypadku chodzi o Zdzisława Sokala, reprezentującego w KNF głowę państwa – zadają trudne pytania, to raczej powód do zadowolenia niż niepokoju. Ich zadaniem jest dbać o stabilność systemu. Trudno byłoby o to, gdyby dostawali lukrowane sprawozdania finansowe.
Z tym wiąże się kolejny nieaferalny wątek. Prawdą jest, że standing finansowy należącego do Czarneckiego Getin Noble Banku nie jest dobry. Ale po pierwsze, nie ma w tym nic nowego. Po drugie, nie jest to spowodowane nakładaniem nadmiernych wag ryzyka na kredyty walutowe. Wagi są takie same dla wszystkich. Tylko nie wszyscy napchali sobie do bilansu tyle franków, co Czarnecki i jego menedżerowie. Stąd też niespełnianie wymogów kapitałowych i konieczność przeprowadzania emisji akcji. Nic dziwnego, że obejmował je sam Czarnecki. Kurs akcji dużo wcześniej spadł poniżej ceny nominalnej. Trudno o chętnych do udziału w emisjach, na których od razu się traci.

Gdzie zaś afera jest?

Byłaby nawet już wtedy, gdyby szef nadzoru finansowego chciał zatrudnienia tylko jednej określonej osoby w jednej z nadzorowanych przez siebie instytucji w zamian za wielomilionowe wynagrodzenie. O tym, że propozycja faktycznie padła, wiemy z taśmy ujawnionej przez „Gazetę Wyborczą” (którą w całości opublikował w poniedziałek DGP). O tym, że chodzi o miliony, przekonuje Leszek Czarnecki, a właściwie jego prawnik. Dodatkowo wiemy, że prawnik, którego zatrudnienia chciał Marek Chrzanowski, to przynajmniej dobry znajomy rodziny żony byłego już szefa nadzoru.
Ale wiemy też, że to nie była jednostkowa sprawa. Świadczy o tym fakt, że prawnik wskazany przez Chrzanowskiego Czarneckiemu jest – swoją drogą zdumiewające, że wciąż jest – członkiem rady nadzorczej banku należącego do innego biznesmena z listy najbogatszych Polaków, Zygmunta Solorza. Ten drugi przypadek każe już zastanawiać się, czy nie mamy do czynienia z pewnym systemem korupcyjnym. A skoro tak, to w ramach naświetlania afery do wyjaśnienia pozostaje przynajmniej, kto w tym mechanizmie uczestniczył oraz które instytucje finansowe zostały do niego wciągnięte. Być może nie tylko banki, bo nadzór KNF jest dużo szerszy, tyle że o rynku bankowym wiadomo dużo więcej niż np. o ubezpieczeniowym.
I to jest właśnie sedno sprawy. Nadzór powinien być poza wszelkimi podejrzeniami. W końcu to on odpowiada za stabilność systemu finansowego, czyli za nasze oszczędności. I nagle propozycja korupcyjna od przewodniczącego?
Dodatkowym problemem jest to, że Marek Chrzanowski to bliski współpracownik, protegowany prezesa NBP Adama Glapińskiego. To wciąga w całą sprawę również szefa banku centralnego, czyli instytucji z jeszcze szerszym mandatem dbania o stabilność całej gospodarki. Sytuacji wcale nie poprawia to, że Glapiński już po dymisji Chrzanowskiego mówił o nim: „Człowiek niezwykle uczciwy, szlachetny, honorowy i wybitny profesjonalnie”. Raczej każe zapytać, czy szef banku centralnego rzeczywiście może być tak naiwny?
Leszek Czarnecki odbył z szefem KNF co najmniej kilka, a nie kilkadziesiąt spotkań. O wiele częściej spotykali się przedstawiciele kierownictwa Getin Noble Banku i nadzoru. Za nieścisłość, która pojawiła się we wczorajszym DGP, przepraszamy.