Resort energii chce znieść zasadę 10H, by farmy wiatrowe mogły powstawać bliżej zabudowań. Zgodę na sąsiedztwo masztu i wirników będą musieli jednak wyrazić sami mieszkańcy.
Gdy w 2016 r. posłowie Prawa i Sprawiedliwości uchwalali tzw. ustawę odległościową, argumentowali, że wyrastające w wielu gminach jak grzyby po deszczu wiatraki często utrudniają życie mieszkańcom i narażają ich na straty zdrowotne, m.in. z powodu ciągłej ekspozycji na hałas wirujących łopat. Dziś chcą wycofać się z restrykcji, które – jak przekonują eksperci z branży – przekreśliły szanse na inwestycje w nowe moce OZE na 99 proc. powierzchni kraju.
Zapowiedź zmian w nieopublikowanej jeszcze nowelizacji ustawy o odnawialnych źródłach energii (t.j. Dz.U. z 2018 r. poz. 2389) padła z ust Tomasza Dąbrowskiego, wiceszefa resortu energii. Podczas ostatniego posiedzenia Sejmu poinformował on, że trwają prace nad przepisami, które zrewidują dotychczasową zasadę 10H.
Zgodnie z nią minimalna odległość między elektrownią wiatrową a zabudową mieszkaniową lub obszarem chronionym nie może być niższa niż 10-krotność jej wysokości. W praktyce dla nowych wiatraków, które mają do 200 m ze śmigłem, oznacza to 2 km w linii prostej. Na skutki takiego ograniczenia nie trzeba było długo czekać, bo nowe inwestycje zamarły, a te, które powstały, opierały się na pozwoleniach budowlanych, które udało się zdobyć przed wejściem w życie przepisów.

Podzielone zdania

Reklama
Rząd liczy, że nowe regulacje pozwolą energetyce odnawialnej złapać wreszcie wiatr w żagle. Branża i inwestorzy traktują te zapowiedzi jako jaskółkę nadziei, że rząd zmienia swoje podejście do OZE i chce wyjść im naprzeciw. – To niewątpliwie dobra informacja dla potencjalnych inwestorów, którzy, miejmy nadzieję, wrócą do naszego kraju – komentuje Dominik Gajewski, radca prawny, ekspert Konfederacji Lewiatan.
Leszek Świętalski, ekspert Związku Gmin Wiejskich RP, przestrzega przed nadmiernym optymizmem. Przypomina, że w trakcie procedowania ustawy odległościowej krytyczne głosy samorządowców, którzy w rozwoju energetyki odnawialnej i rozproszonej widzą szansę na większą lokalną autonomię energetyczną, wyższe wpływy podatkowe i rozwój gospodarczy, zostały zignorowane.
– To dobrze, że dzisiaj rząd chce się z tych pomysłów wycofać, zwłaszcza że ani razu w trakcie procesu legislacyjnego nie pokazano żadnych dowodów, które wskazywałyby, że akurat 10-krotność jest zasadna. W wielu krajach odległość ta jest dużo mniejsza, a w Austrii farmy wiatrowe powstają nawet w środku rezerwatów przyrody. I tam nie przeszkadzają ani ptakom, ani mieszkającym w okolicy – mówi.

Konsensus, czyli co?

Co ważne, o tym, czy branżę OZE czekać będzie inwestycyjny renesans, mieliby decydować nie tylko samorządowcy i przedsiębiorcy, ale również sami mieszkańcy. Dopiero bowiem „zgoda społeczna w gminie” – jak ujął to wiceminister Dąbrowski – pozwoli odejść od zasady 10H.
Sęk w tym, że ministerstwo nie precyzuje już, jak ową zgodę rozumieć. – Można domniemywać, że decyzję podejmować będzie rada gminy. Pytanie, czy podjęta przez nią uchwała będzie aktem prawa miejscowego i w jaki sposób będzie modyfikowała miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego (tzw. MPZP – red.) – mówi Dominik Gajewski.
Wątpliwości ma też Tomasz Podgajniak, wiceprezes Polskiej Izby Gospodarczej Energii Odnawialnej (PIGEO). – Trzeba zadać sobie pytanie, czy procedura takiej społecznej „akceptacji” powinna być taka sama w stosunku do pojedynczej turbiny, kilku turbin i, powiedzmy, kilku dziesiątek turbin. A także, czy zgoda musiałaby być jednomyślna, czy podejmowana zwykłą, kwalifikowaną większością? – pyta. I dodaje, że takich punktów spornych jest więcej – czy np. fakt wyrażenia prawomocnej zgody eliminowałby prawo poszczególnych stron do zaskarżania decyzji administracyjnych i aktów prawa miejscowego.
Ekspert nie kryje, że podchodzi do zapowiedzi resortu z dużą rezerwą. – Trudno jest się odnieść do raczej luźno rzuconego i niesprecyzowanego pomysłu, który nie jest nawet opisany proceduralnie. Niestety, resort nie odkrywa Ameryki, bo już w momencie procedowania ustawy antywiatrakowej z 2016 r. branża składała propozycje wprowadzenia instytucji referendum. Nasze wnioski zostały jednak odrzucone bez dyskusji. W kuluarach słyszeliśmy, że branża wiatrowa będzie mogła sobie kupować zgodę mieszkańców, a do tego nie wolno dopuścić – mówi Podgajniak.
Również Przemysław Szczepanowski, radca prawny i zastępca wójta gminy Świecie nad Osą, nie wie, jak nowe przepisy miałyby działać w praktyce. – Pytaniem otwartym pozostaje zarówno forma wyrażania poparcia bądź sprzeciwu, jak i to, którzy mieszkańcy mają w tym procesie uczestniczyć – zastanawia się. W jego ocenie decyzja o lokalizacji farm wiatrowych powinna być podejmowana przez radę gminy w formie uchwały ustanawiającej MPZP.
– Byłaby ona poprzedzona konsultacjami podobnymi do tych, które są już teraz przeprowadzane przy uchwalaniu MPZP. Z zastrzeżeniem, że prawo do wypowiadania się o tej inwestycji mieliby wszyscy mieszkańcy danej gminy, a także gminy sąsiadującej bezpośrednio z inwestycją. Można by też przyjąć zasadę 10H dla konsultacji społecznych – wszyscy mieszkańcy w promieniu 10H byliby uprawnieni do zgłaszania uwag – komentuje Szczepanowski.

Polska pod murem

Skąd ta zmiana w odniesieniu do wiatraków? Samo ministerstwo nie może już ukryć, że bez zdecydowanego zwrotu w kierunku OZE i przy obecnym tempie ich rozwoju nie mamy szans osiągnąć unijnego celu 15 proc. udziału zielonej energii w końcowym zużyciu do 2020 r. Obecne prognozy wskazują, że osiągniemy nie więcej niż 13,8 proc.
To z kolei będzie oznaczało konieczność „statystycznego transferu” energii z odnawialnych źródeł z innych krajów. Jak szacuje Najwyższa Izba Kontroli, cała ta operacja może nas kosztować od 8 do ponad 11 mld zł rocznie.
Przy czym są to ostrożne szacunki, nieuwzględniające faktu, że wolumen energii, którą można przetransferować, będzie najprawdopodobniej niższy niż przewidywano, bo nie tylko Polska, ale i wiele innych krajów nie wyrobi się ze swoimi celami. A to – jak tłumaczy Grzegorz Wiśniewski z Instytutu Energetyki Odnawialnej – sprawi, że popyt na zieloną energię wzrośnie, a przez to trudniej będzie ją kupić i będzie ona droższa. Według jego szacunków po 2020 r. problemy z prądem będą kosztować budżet nawet 16 mld zł rocznie.