Rząd wybrał wreszcie wykonawcę pierwszej elektrowni jądrowej w Polsce. Trzy reaktory mają stanąć w Choczewie i zbuduje je amerykańska spółka Westinghouse. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to pierwszy blok rozpocznie pracę w 2033 r. W ten sposób ziściłyby się liczące sobie już prawie pół wieku marzenia o nadwiślańskiej energetyce jądrowej. Słynna elektrownia w Żarnowcu była przecież planowana jeszcze u schyłku PRL. Mimo wielu przymiarek jesteśmy jednym z nielicznych państw w regionie, które nie mają żadnej „atomówki”.
Budowa reaktorów jądrowych w Polsce nie jest zwykłą inwestycją – jak autostrada czy stadion. I nie chodzi tu tylko o ogromne koszty. Stworzenie zrębów polskiej energetyki jądrowej może być impulsem modernizacyjnym dla całej naszej gospodarki. A od czasu wejścia do NATO i UE nie mieliśmy dużego celu cywilizacyjnego, do którego dążyłaby cała klasa polityczna, a opozycja nie zamierzała z niego zrezygnować zaraz po zmianie władzy. Takim kolejnym wielkim celem mogłaby się stać realizacja polskiego programu jądrowego. Można stworzyć wokół niego opowieść, która przekona zdecydowaną większość wyborców – od prawa do lewa.

Cywilizacyjna zadyszka

Osiągnięcia Polski z ostatnich trzech dekad w niektórych aspektach są godne podziwu. Dzięki wspólnym wysiłkom klasy politycznej po zaledwie dekadzie od upadku bloku wschodniego dołączyliśmy do NATO, a po 15 latach do UE. Skalę tego osiągnięcia najlepiej widać na tle obecnych prognoz odnoszących się do Ukrainy, według których jej wejście do Unii ma zająć przynajmniej kilka dekad. Początkowe podejście do europejskich ambicji państw naszego regionu również było sceptyczne. Ówczesny prezydent Francji François Mitterrand był przekonany, że akcesja państw Europy Środkowej i Wschodniej zajmie kilkadziesiąt lat. Proponował więc utworzenie konfederacji europejskiej, która miała się stać europejskim przedpokojem dla Polski i jej sąsiadów. A jednak nasza integracja ze strukturami Zachodu odbyła się błyskawicznie. Główną rolę odegrała w tym niezwykle sprzyjająca sytuacja międzynarodowa, niewiele mniejsze zasługi należy oddać polskiej klasie politycznej, która była w tych staraniach wyjątkowo zgodna. A przecież w tamtym czasie władza zmieniała się co wybory, a czasem nawet częściej. Dopiero po 24 lutego widać w całej okazałości wartość tamtego wysiłku.
Reklama
Teraz dostaliśmy jednak sporej zadyszki. Wzrost gospodarczy wciąż jest wprawdzie przyzwoity, w 2021 r. osiągnęliśmy poziom rozwoju 76 proc. średniej unijnej, licząc PKB na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej. To prawdopodobnie najlepszy wynik w całej historii Polski. Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że zaczęliśmy dryfować, zamiast płynąć w świadomie określonym kierunku. Wciąż nie wiadomo, co będzie motorem naszego wzrostu w nadchodzących latach. Nie licząc może napływu imigrantów z Ukrainy, którzy ratują naszą demografię i wiele segmentów rynku pracy. Mamy też ogrom problemów ekonomiczno-społecznych. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście kłopoty systemu ochrony zdrowia, którego niedoskonałości ujawniły się z całą mocą podczas pandemii. W fatalnym stanie jest nasza domena publiczna. Następuje szybka pauperyzacja pracowników budżetówki, w szczególności młodych akademików, których płace niemal pokrywają się z pensją minimalną. Komunikacja zbiorowa na prowincji znów się zwija, upada jeden PKS za drugim.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU MAGAZYNU DGP I NA E-DGP