Puste jezioro, może gdzieś na horyzoncie ktoś płynie na SUP-ie. Dziecięce dłonie pełne poziomek i malin. Krótki filmik z nagraniem śpiewu ptaków. Myślę, że niejednego z obserwujących taka wakacyjna relacja na Instagramie wywołałaby zazdrość albo frustrację. Ale to wszystko byłaby nieprawda. A przynajmniej prawda niepełna. Bo historie, które stałyby za takimi zdjęciami, z pewnością nie byłyby idylliczne. Śpiew o świcie? Udałoby się go nagrać tylko dlatego, że najmłodsze dziecko uznaje godz. 4.40 za świetną porę na zabawę. Jezioro? OK, ale po drodze dwa razy przystanek na efekty choroby lokomocyjnej któregoś z pasażerów. I tak dalej. Proza życia, za którą trudno dostać lajki.

A przecież to właśnie one są motywacją do tego, by prowadzić społecznościowe profile. Otrzymywane powiadomienia uruchamiają ośrodek przyjemności, a moc ich oddziaływania jest przez naukowców porównywana do alkoholu czy narkotyków. Magazyn „The Atlantic” media społecznościowe nazwał zresztą wprost: alkoholem uwagi. „To nie tylko przyjemne, ale i przygnębiające doświadczenie, które łączy krótkotrwałą euforię z długotrwałym żalem (…). Podobnie jak alkohol, media społecznościowe wydają się oferować odurzający koktajl dopaminy, dezorientacji i, dla niektórych, uzależnienia” – pisał Derek Thompson. A swoje odczucia związane z korzystaniem z Twittera porównywał do wieczorów spędzanych przy whisky. Co prawda przyciągała go obietnica interesujących debat i relaksu, ale kończył z kacem, zdając sobie sprawę, że wciągnął go potok informacji słabej treści.

Ale to potok, którego obserwowanie pozwala zarabiać właścicielom platform. Każda minuta, którą poświęcamy na kontakt z treściami umieszczanymi w serwisach społecznościowych, jest przez nich monetyzowana. Jak bardzo dochodowy to biznes, mogą świadczyć przychody np. spółki Meta, które w 2022 r. wyniosły 116,6 mld dol. (głównie z handlu powierzchnią reklamową w jej serwisach – Facebooku i Instagramie).

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I E-DGP

Reklama