Przygotowując się do rozmowy, znalazłam przykład krwawego przestępstwa w branży ubezpieczeniowej. Gang wyszukiwał słupów: bezdomnych, biednych, alkoholików. Następnie ubezpieczał ich na wysokie kwoty w różnych towarzystwach...
I mordowali tych ludzi?
Nie, obcinali im kciuki. Ale proceder ponoć był prowadzony na dużą skalę przy pomocy kancelarii prawnych. Tę historię znalazłam w raporcie Polskiej Izby Ubezpieczeń za 2012 rok.
Niezła, przyznaję, choć taka z pogranicza przestępczości gospodarczej, bo mamy wyłudzenie, i zwykłej bandytki. Ale to i tak dobrze, że nie wysyłali nieszczęśników do Bozi, jak to było modne w XIX i XX wieku. Była taka głośna sprawa w Wielkiej Brytanii: dwie kobiety ubezpieczały członków rodziny i faszerowały ich arszenikiem. Jedna z nich, Mary Ann Cotton, została w 1873 r. aresztowana pod zarzutem otrucia 21 osób.
Reklama
Dziś przestępcy ubezpieczeniowi raczej nie sięgają po tak drastyczne metody. Bardziej im się opłaca ubezpieczanie terminalnie chorych, nie wtajemniczając w ich kłopoty zdrowotne firmy, od której kupują polisę.
To powszechny proceder, ale przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe potrafią się przed nim coraz lepiej bronić. Mają policję wewnętrzną, zatrudniają detektywów. Na dodatek teraz, kiedy zdrowie się komputeryzuje – eWUŚ zaczyna działać – tego typu wyłudzenia będą trudniejsze. Opowiem pani za to o mniej znanym procederze, choć dość powszechnym: o przejmowaniu majątków od starszych, schorowanych osób poprzez podszywanie się pod ich rodzinę. Prowadziłem takie sprawy, jedną z nich świetnie zapamiętałem ze względu tyleż na duży ładunek emocjonalny, co zadziwiającą postawę organów ścigania, a zwłaszcza policji. Była sobie starsza pani, samotna, bo cała jej rodzina mieszkała za granicą, choć utrzymywała ze staruszką kontakt. Kobieta miała już mocno posuniętą demencję. Zaopiekowało się nią małżeństwo prowadzące barek na osiedlu, gdzie mieszkała. Nakręcali ją, osaczali, wmawiali, że to oni są jej rodziną. Podstępem skłonili do podpisania pełnomocnictwa, a potem wywieźli gdzieś i zajęli jej mieszkanie. Kiedy rodzina nie mogła w żaden sposób skontaktować się z babcią, wysłała do Warszawy jej siostrzenicę, która mieszkała we Francji. A ona poprosiła o pomoc naszą firmę. Okazało się, że to małżeństwo zamknęło starszą panią w domu pod Warszawą i tam trzymało, nie pozwalając wychylać nosa za drzwi. Wychodziła, kiedy opiekunowie musieli ją zawieźć do sądu czy notariusza, aby coś podpisała. Udało się ustalić, gdzie ją przetrzymują, wezwaliśmy policję. Dziennikarka telewizyjna, która nam wtedy towarzyszyła, poprosiła staruszkę o podpisanie oświadczenia, że cały swój majątek przepisuje na papieża, co ta uczyniła chętnie i z uśmiechem.
To brzmi jak kawałek scenariusza z polskiej komedii w starym stylu.
To miało unaocznić stróżom prawa, w jakim stanie jest ta kobieta. Ale proszę sobie wyobrazić, że policjanci zamiast wezwać karetkę, aby lekarz wypowiedział się na temat poczytalności starszej pani, która nie wiedziała nawet, że jest więziona, trochę się pośmiali i odjechali. Tymczasem chodziło o pozbawienie wolności osoby nie bardzo zdającej sobie sprawę z tego, co się dzieje. Oszuści chcieli w ten sposób wejść w posiadanie jej majątku – mieszkania, ziemi pod Warszawą, oszczędności – wartego, bagatela, 30 mln zł. Potem okazało się, że ta para w podobny sposób „opiekowała się” jeszcze jedną starszą osobą. Dziś rodziny obu współpracują ze sobą, występując przeciwko wyłudzaczom przed sądem.

>>> Polecamy: Prywatyzacja Banku Śląskiego, czyli jak zostać miliarderem w kilka sekund

W zasadzie nie dziwię się, że policjanci nie interweniowali: nie mieli pojęcia, jak się w takiej sytuacji zachować.
Nie wiedzą, bo są niedouczeni. Jako byłemu gliniarzowi przykro mi to mówić, ale nie można zamykać oczy na prawdę. Prokuratura zresztą nie jest lepsza. Co pani powie na taką opowieść – mój klient, firma logistyczna, wynajęła magazyn pod Sochaczewem. To było tuż przed Bożym Narodzeniem, towar był wart 13,5 mln zł i był przeznaczony do szybkiej sprzedaży. Jednak człowiek wynajmujący te magazyny „zaaresztował” towar. Powiedział przedsiębiorcy, że jest mu winien 300 tys. zł, taką sobie wymyślił „wierzytelność”. Kiedy ten odmówił płacenia, zaaresztował cały towar. Żadne negocjacje nie pomagały, dzienne straty z tego tytułu wynosiły 100 tys. zł. Klient zgłosił sprawę do prokuratury. Wydawałoby się, że mamy do czynienia z oczywistym szantażem i próbą wyłudzenia pieniędzy, do tego dochodzi zabór mienia znacznej wartości. Jednak prokurator nie dopatrzył się przestępstwa i odmówił wszczęcia postępowania. Powiedział, że to sprawa dla sądu cywilnego. Szczęście w nieszczęściu, że trafiliśmy z klientem na porządnego, rozsądnego sędziego. Choć istotnie najpierw przy pomocy policji sochaczewskiej, pod pretekstem udrażniania drogi przeciwpożarowej, udało się odzyskać część zagarniętych przez tego człowieka łupów w postaci fajerwerków za 3,5 mln zł. Potem, w ostatniej dosłownie chwili, resztę towaru. Udało się go na czas sprzedać.
To faktycznie mieliście szczęście, biorąc pod uwagę, ile zwykle trwają sprawy w sądach.
Gdyby nie ten sędzia, to uczciwy, płacący podatki przedsiębiorca byłby bankrutem, już by się nie podniósł po takiej stracie. Po drugiej stronie mieliśmy zwyczajnego złodzieja, który miał gdzieś prawo, a chciał na szybko zarobić szantażem kilkaset tysięcy.
Zastanawiam się, dlaczego prokurator tak się zachował. Z niewiedzy? Z czystej złośliwości?
Myślę, że zadziałał mechanizm częsty w przypadku tej instytucji: obawa przed podejmowaniem decyzji. Po co robić sobie kłopot. Lepiej odrzucić sprawę albo umorzyć, jest szansa, że petent nie wniesie zażalenia. W sprawach gospodarczych takie wypychanie kłopotliwych śledztw do sądów cywilnych jest na porządku dziennym. To samo dzieje się w komendach. Sprawy gospodarcze to dla policjantów czarna magia, niech pani spróbuje zgłosić na dowolnej komendzie wrogie przejęcie spółki, to będą się pytać, w jaki sposób dokonano włamania. A to zwyczajne oszustwo, w dodatku coraz powszechniejsze. Wydawać by się mogło, że dotyczy wielkich firm, ale nieuczciwi ludzie są także w małym i średnim biznesie. Mechanizm jest podobny, tylko inna skala. Wyobraźmy sobie, że jest firma będąca własnością dwóch wspólników. Jeden z nich wchodzi w przestępczą zmowę z prezesem i tworzą firmę klona. Tam przerzucają wszystkie aktywa z pierwszej spółki – know-how, klientów, zlecenia. Interesy firmy matki podupadają, wreszcie bankrutuje. Są jeszcze oczywiście inne sposoby, niektóre nawet legalne – jak skupowanie wierzytelności przedsiębiorstwa – albo na granicy prawa – jak doprowadzenie do jego upadłości pod błahym pretekstem. Ten pierwszy jednak jest najpowszechniejszy i stanowi zwykłe przestępstwo. Stosowny jest tutaj art. 296 kodeksu karnego, a czyn – jeśli został popełniony z chęci odniesienia korzyści majątkowej i dotyczy szkody wielkich rozmiarów – zagrożony karą nawet do 10 lat pozbawienia wolności. Niby wszystko jest na razie w porządku, ale wie pani, jak to często wygląda w praktyce?
Już pan mówił, że prokurator stanie na głowie, żeby się pozbyć tego problemu – niech sąd się martwi.
Zdarzają się gorsze rzeczy. Oszukany przedsiębiorca idzie do prokuratury, żeby zgłosić przekręt. I znam przypadki, kiedy dostaje zarzuty. Z tego samego paragrafu, że niby nie dopilnował interesów i roztrwonił majątek przedsiębiorstwa. Sprawa zostaje wyłączona do odrębnego wątku. Poszkodowany ma większe kłopoty niż sprawca.
Obraz naszych organów ścigania, jaki pan tutaj kreśli, jest tak czarny, że aż niewiarygodny.
Przykro mi, że występują w nim takie patologie, ale ja się właśnie z nimi spotykam na co dzień. Stąd może to, co mówię, wydaje się przejaskrawione. Przestępstw o podłożu gospodarczym jest coraz więcej, sprawy są skomplikowane, wymagają specjalistycznej wiedzy, której często szeregowym policjantom czy prokuratorom brakuje. Ale jest gorsza sprawa – oni nie chcą się uczyć. W mojej firmie pracują fachowcy od tego typu przestępczości, osoby z doświadczeniem w policji, gdzie zajmowały się taką tematyką. Złożyliśmy propozycję Komendzie Głównej Policji, że zorganizujemy – za darmo – cykl szkoleń dla funkcjonariuszy. Zależy nam na współpracy z policją – chodzi o to, żeby ściganie przestępców było prostsze, żeby prawo lepiej funkcjonowało. Długo milczeli, wreszcie przyszła odpowiedź, którą można streścić w słowach: „Nie jesteśmy zainteresowani”.
Może się bali, że potem czegoś będzie pan od nich chciał.
Nie jestem w stanie odtworzyć toku takiego myślenia. Bo czego ja mogę chcieć? Lepszej współpracy? W każdym razie szkoda, dla wszystkich. Zwłaszcza że przestępstw gospodarczych przybywa. Bandyci zamienili pistolety na programy komputerowe. I ta przestępczość nie dotyczy tylko wielkich koncernów, ale też zwyczajnych, ciężko zarabiających na chleb ludzi, drobnych przedsiębiorców.
Inna sprawa, że świadomość tego typu zagrożenia wciąż nie jest wśród nich za duża.
Jest dobijająco mała. I stara prawda, że prościej i taniej jest zapobiegać pewnym zdarzeniom, niż później na nie reagować, jakoś nie może się przebić do ludzi. Podstawowa sprawa: trzeba sprawdzać, z kim się robi interesy. Komu powierza się towar i pieniądze, żeby potem nie wylądować gołym niczym święty turecki. Ale nie sprawdzają. I nie mam na myśli właścicieli sklepików warzywnych, ale dużych biznesów. Bo nie myślą, bo mają za dużo zleceń, a za małe możliwości, aby wszystko dokładnie przefiltrować pod kątem bezpieczeństwa. A często jest też tak, że oszust podsuwa im pod nos tak łakomy kąsek, że chciwość przesłania rozsądek. Ludzie sami pomagają się oszukiwać. Mogę pojąć, że drobny przedsiębiorca, który daje komuś towar za kilka tysięcy, zadowoli się wyciągiem z KRS. Ale jeśli osoba, która robi interes wart setki tysięcy złotych albo i więcej, żałuje 2–3 tys. zł, bo tyle kosztuje na rynku sprawdzenie wiarygodności biznesowego partnera, tego nie jestem w stanie zrozumieć.
Robiłam nie tak dawno materiał o kradzieżach całych ładunków w transporcie kołowym. Nie za pomocą bejsbola i klamki, ale firm hodowanych nieraz miesiącami, które mają wiarygodną dokumentację, historię podatkową. Branża, która w ostatnich latach z powodu wyrafinowanych oszustw poniosła ogromne straty, teraz stara się jak najlepiej zabezpieczać i dmucha na zimne.
I całe szczęście, bo to jest wyścig zbrojeń. A kolejne potyczki wygrywają ci, którzy są czujni i dysponują fachowcami. Po jednej i po drugiej stronie, proszę mi wierzyć, są świetni specjaliści. Rzecz w tym, kto kogo. Takie hodowanie firmy trwa nieraz dłużej niż dwa lata. I jeśli ktoś zadowoli się analizą dokumentów, nie będzie miał szans ustalić, że to zwyczajny przewał. Sprawozdania finansowe, historię podatkową, referencje – to można sfałszować w prosty sposób, jeśli się poświęci temu trochę czasu. Sprawa się rozbija o szczegóły, czasem tak banalne jak otoczenie. Jeśli obracająca milionami firma ma swoją siedzibę w pokoiku na przedmieściach, to może być to – choć oczywiście nie musi – sygnał, że coś jest nie w porządku. Zresztą bywają firmy słupy mające siedziby w najdroższych biurowcach, bo akurat im się opłacało na jakiś czas zainwestować w otoczenie, żeby omamić jakiegoś przedsiębiorcę.
Zamiast złota dobry garnitur i śliczna sekretarka.
I łapią się na to nawet poważne firmy leasingowe. Właśnie, leasing to świetny przykład, jak cierpliwością i pozorami wyłudzić duże pieniądze. Mechanizm działa w następujący sposób: oszust wyhodował firmę z dobrą historią. I z dobrym biznesplanem. Zwraca się do leasingodawcy z wnioskiem: chce kupić maszynę produkcyjną wartą milion dolarów. Przedstawia dokumentację, z której wynika, że sprzęt będzie włączony w cały ciąg technologiczny, ma zamówienia od kontrahentów, którzy deklarują zainteresowanie produkowanym towarem. Mało tego: maszyna, o której finansowanie się stara, jest do obejrzenia. Super, podpisują umowę. Leasingodawca przelewa na konto klienta odpowiednią kwotę, robiąc wcześniej zastaw na sprzęcie (tzw. cofka). Kiedy pierwsza rata nie wpływa, biegnie zająć urządzenie. I zastaje je w opustoszałej hali. Wezwani do wyceny biegli śmieją się w kułak, bo okazuje się, że ten niby superwypasiony sprzęt to zwykły złom, wart ułamek wypłaconej kwoty.
Potem to już księgowi się trudzą, jak ukryć poniesione straty przed zarządem albo akcjonariuszami. Ale sam pan wie, jak złodziej się uprze, to i samego Pana Boga oszuka. I nie pomogą mu żadne procedury bezpieczeństwa.
Niestety często i tak się zdarza. Jedną z takich procedur jest nadawanie przez firmy swoim partnerom certyfikatów sprawdzonego kontrahenta. W tym przypadku bierze się pod uwagę pewne zunifikowane kryteria. Zwykle czas funkcjonowania na rynku, roczne obroty, współpracę z naszą firmą bez długów. Ale i takie środki bezpieczeństwa bywają zawodne. Chciała pani przykładów z życia, przytoczę kolejny: jest duża firma paliwowa. Jej odbiorca – papiery czyste – bierze od niej najpierw dwie cysterny paliwa. Płaci co do grosza w terminie. Potem trzy cysterny – znów rozliczenie odbywa się zgodnie z zasadami. Przy pięciu cysternach następuje lekkie opóźnienie, bo płatność w punkt byłaby podejrzana, ale firma uiszcza należność szybko w porównaniu z dzisiejszymi zatorami, w dodatku odsetki płaci bez kręcenia nosem. Po jakimś czasie następuje złoty strzał: klient bierze 50 cystern i znika. Dopiero wówczas okazuje się, że ta cała wcześniejsza historia to był teatr, a pieniądze zainwestowane w scenografię i aktorów zwróciły się złodziejom kilkadziesiąt albo kilkaset razy.
I to jest najlepszy bandycki interes?
E tam, jasne, że nie. Dziś najbardziej lukratywny przekręt polega nie na tym, żeby wyhodować sobie ładną firmę krzak i zrobić na niej jednorazowy interes. Najbardziej lukratywna operacja polega na tym, aby tak ją podpicować, żeby móc wprowadzić ją na giełdę. Wkręcić w nasz interes osoby z pierwszych stron gazet – artystów, politycznych celebrytów – a w każdym razie znane, przynajmniej z Pudelka. Zrobić kilka eventów, załatwić sobie wywiady, a potem sprzedać śmieciowe papiery za duże pieniądze. Jedna ze spraw, w które jestem zaangażowany, wyssała z kieszeni zamożnych Polaków ponad 400 mln zł. Teraz osoby, które ją nakręciły, tłumaczą się w prokuraturze, że sorry, mieli dobry biznesplan, ale nie wyszło, takie ryzyko biznesowe. Jednak muszę im przyznać, że naprawdę się napracowały i stworzyły tak piękną ułudę, że ludzie im w zębach przynosili po 20–30 mln zł, żeby zainwestować. To był taki ładniejszy Amber Gold. >>> czytaj więcej o aferze Amber Gold
Miałam na studiach kolegę, który był nazywany cinkciarzem, a dziś byłby szanowanym inwestorem. Opowiadając o przewałkach, powtarzał z uśmiechem: dobra bajera to podstawa biznesu.
I nic się, przynajmniej pod względem psychologicznym, nie zmieniło.
Tak samo jak to, że jeśli już zostaliśmy złowieni, trudno zerwać się z haczyka. Kiedyś było to proste: wysyłało się do dłużnika albo nieuczciwego kontrahenta chłopaków mówiących ze śpiewnym akcentem i pieniądze wracały. Dziś windykacja należności, jeśli ma się do czynienia z cwaniakiem-gangsterem, graniczy z cudem. On niczego nie ma, wszystko ukrył, przepisał. Prawne możliwości nie działają.
To nie jest do końca tak, choć faktycznie przy odzyskiwaniu należności trzeba się trochę natrudzić. Przede wszystkim trzeba zrobić analizę nie tylko tego, co dana osoba ma, ale także tego, w jaki sposób żyje, czy nie zasiada w spółkach, czy nie posiada akcji w kraju albo za granicą. Można przepisać cały majątek na rodzinę i jeśli ktoś będzie brał pod uwagę tylko ogólnie dostępne kwity, faktycznie odejdzie, pocałowawszy klamkę. Jednak jeśli się okaże, że córka dłużnika jest właścicielką trzech mieszkań, choć ani dnia w życiu nie przepracowała, to już jest asumpt do tego, aby zainteresować tą kwestią sąd i urząd skarbowy, który bywa często bardziej surowy i nieprzejednany niż organy ścigania. Ale można także zastosować skargę pauliańską, która polega na tym, że zażądamy uznania danej czynności prawnej (czyli w tym przypadku przepisania majątku) za bezskuteczną w stosunku do wierzyciela, którego sytuacja pogorszyła się wskutek tej czynności. Można wreszcie zbadać losy przepisanego majątku, bo często można odzyskać swoje pieniądze, stosując art. 300 k.k. zwanego popularnie klauzulą ucieczki z majątkiem. To wszystko jest kwestią determinacji klienta i jego możliwości majątkowych, bo droga do odzyskania jego pieniędzy jest czasami naprawdę kosztowna.
I tylko tyle: wszystko jest kwestią kasy włożonej w pogoń za utraconym majątkiem?
Nie. Czasem się nie udaje. Jeśli mamy do czynienia z dobrze zorganizowanym gangiem, który ukryje zdobyte za pomocą przestępstwa pieniądze w interesie zwanym trustem, odzyskanie należności jest niemal niemożliwe. Wystarczy wyznaczyć prokurenta w wystarczająco odległym kraju, żeby nasze organy skarbowe miały trudność, aby tam dotrzeć. Ale to już jest kwestia niespójności naszego prawa, wad w działaniu służb, na co już ani detektywi, ani nawet najbardziej ostrożni przedsiębiorcy nie mają większego wpływu. Tak samo jak na to, że człowiek, który wyłudził od innych 670 mln zł, wyjdzie zapewne za dwa lata (siedzi już 3. rok, maksymalne zagrożenie karą to osiem lat) bogatszy o pół miliarda złotych. Wkalkulował więzienie w ryzyko, a 80 mln rocznie... Kto nie chciałby tyle zarabiać?
Namawia pan do tego, żeby kraść?
Namawiam, żeby mieć oczy dookoła głowy. I pamiętać, że piękny sztafaż – dobry garnitur, kolacja w drogiej restauracji, zaproszenie na golfa w ekskluzywnym klubie – nie oznacza uczciwości ani dobrych zamiarów. A wygadany biznesmen, który proponuje nam interes życia, może się nie różnić niczym w zamiarach od tego, który wysyła nam „nigeryjskiego e-maila”. Są haczyki, na które każda ryba chętnie da się złapać. Rzecz w tym, żeby rozpoznać zatrutą przynętę, która może kosztować nas życie.

>>> Kulisy infoafery: amerykańskie koncerny miały cały system korumpowania Polaków. Czytaj więcej

ikona lupy />
Michał Rapacki detektyw zajmujący się sprawami gospodarczymi, współzałożyciel Business Security Agency MAT. PRAS. / Dziennik Gazeta Prawna