- Mamo, pali się jak cholera, ale jesteśmy bezpieczni! – krzyczy jaskrawo umalowana kobieta w średnim wieku. Nie, nie jesteśmy w płonącym kwartale Lwowa zbombardowanym przed chwilą setny raz przez Rosjan, tylko 4 tysiące kilometrów na Zachód – w efektownej kawiarni obok basenu infinity na ostatnim piętrze luksusowego hotelu wzniesionego na skale obok mariny, pałacu prezydenckiego i miejskiego parku św. Katarzyny w Funchal.

Z jednej strony widok na ocean i pomnik Ronaldo, a z drugiej – arcymalownicze wzgórza, znad których sunie w naszym kierunku potężna chmura czarnego dymu. Na Maderze płoną lasy – donoszą o tym globalne media, więc rodziny turystów wypoczywających na wyspie wiecznej wiosny po ludzku się niepokoją. Dotyczy to, oczywiście, także Rosjan, których jest wokół nawet więcej niż Polaków, choć w ostatnim czasie najeżdżamy Maderę obficiej niż Mazury.

Z krzesełka w barze na topie Pestany Casino & Garden doskonale widzę paradoksy i absurdy toczącej się w Ukrainie wojny Rosji z Zachodem. Jesteśmy w Portugalii, kraju Unii Europejskiej i NATO, otoczeni Rosjanami – obywatelami kraju, który od ponad dekady okupuje teren jednego z największych państw Europy, a od ponad dwóch lat prowadzi największe od II wojny światowej działania zbrojne na Starym Kontynencie, dopuszczając się przy tym szeregu potwornych zbrodni, bombardując szpitale, przedszkola i żłobki, zabijając i raniąc dzieci. Niewykluczone, że synowie, bracia, mężowie, ojcowie siedzących przy stoliku obok, pod słońcem Funchal, Nadii, Tatiany i Nataszy, odpalają właśnie uzbrojone irańskie drony w kierunku szkół w Kijowie lub bloków mieszkalnych we Lwowie.

Nikogo to jednak tutaj nie obchodzi. No, może trochę nas, Polaków. Andrzej, który przyleciał trzy dni temu, jak ja, z Pyrzowic, podchodzi do stolika Rosjanek i kategorycznie – po angielsku – radzi im, by nie mówiły tak głośno w języku autora „Wojny i pokoju”, bo wszyscy słyszymy w nim język zbrodniarzy. Zdziwiona Nadia odpowiada mu płynną mową Szekspira, że ona przecież musi uspokoić rodzinę w Petersburgu w kwestii tych pożarów, a co do wojny – to się nie miesza w polityczne sprawy, a jak mu coś nie pasuje, zawsze może się zaszyć w swoim luksusowym apartamencie. Bo innych tu nie ma. Po czym wszystkie trzy uśmiechają się szeroko a drwiąco swymi jaskrawo umalowanymi ustami.

Reklama

Z ich – już rosyjskiej – konwersacji wnioskuję, że WIEDZĄ. Co? Np. to, że nie jest wcale wykluczone, iż oburzony masowym rosyjskim byczeniem się w Unii pan Andrzej wróci do Polski i po odebraniu swego auta z przylotniskowego parkingu zatankuje na najbliższej stacji rosyjski gaz LNG. A potem zje chrupiącą bułkę wypieczoną z ukraińskiej pszenicy uprawianej przez Niemców na rosyjskich nawozach. Albo polskiej pszenicy wyrosłej na mazowieckiej, wielkopolskiej lub małopolskiej ziemi - również dzięki nawozom z Rosji. Bo w imporcie tychże nawozów bijemy rekordy. Wojna i wojną, a biznes i rolnik ma swoje prawa, a przede wszystkim – potrzeby. Jeszcze większe ma europejski konsument. Nasi politycy wiedzą to lepiej niż Nadia.

Wymiana handlowa z Rosją: w statystykach ostry spadek

Tydzień po powrocie z Madery siedzę w busie dowożącym uczestników Forum Ekonomicznego w Karpaczu do hotelu Gołębiewski. Obok mnie dwaj menedżerowie z branży chemicznej rozmawiają energicznie o swych wrażeniach po ostatniej wizycie w porcie wŚwinoujściu. - Ruskie nawozy płyną do Polski drzwiami i oknami. Nie tylko z Rosji. Potem część jedzie do innych państw Unii jako… produkcja polska. Chaos i brak kontroli – słyszę.

W takich chwilach człowiek zadaje sobie pytanie: Czy my tu, w Unii, nie jesteśmy aby totalnymi hipokrytami? A może po prostu tego wymaga od nas realizm?

W poszukiwaniu odpowiedzi sięgnijmy najpierw po oficjalne dane Eurostatu pokazujące skalę wymiany handlowej między Rosją a krajami UE. Co kluczowe – widać w nich potężne załamanie obrotów, zarówno w imporcie, jak i eksporcie. Równie ważne jest, że ogromna jeszcze na początku 2022 r., czyli tuż przez zbrodniczą napaścią na Ukrainę, nadwyżka Rosji w handlu z Unią, stopniała do niespotykanych w dziejach rozmiarów.

W lutym 2022 r. udział Rosji w całym imporcie UE z krajów leżących poza wspólnotą wynosił 9,5 proc. Pod koniec 2023 r. za sprawą zachodnich sankcji spadł oficjalnie poniżej 2 proc. i wedle tegorocznych statystyk – nadal maleje. W unijnym eksporcie do państw położonych poza UE udział Rosji zmniejszył się w tym samym czasie z 3,8 do 1,4 proc. i też maleje.

W marcu 2022 r., z powodu wojennego szaleństwa cenowego na rynku surowców energetycznych, zanotowaliśmy w UE rekordowy deficyt w handlu z Rosją: 18,6 mld euro. W zaledwie rok zbiliśmy solidarnie ten deficyt do – oficjalnie - 0,1 mld euro. Przez cały ubiegły rok rosyjska nadwyżka oscylowała wokół tej kwoty, a wzrosła dopiero (do 0,8 mld euro) w grudniu. W 2024 r. wciąż – przynajmniej oficjalnie – stanowi jedynie ułamek sumy sprzed wybuchu pełnoskalowej wojny.

Co wciąż importujemy z Rosji? Gaz, ropę naftową, żelazo i stal, a przede wszystkim wspomniane wyżej nawozy. W zeszłym roku te pięć grup produktów stanowiło aż dwie trzecie całkowitego importu UE z Rosji, przy czym udział rosyjskiej ropy w unijnym imporcie stale topnieje: jeszcze trzy lata temu pochodziła stamtąd więcej niż co czwarta baryłka, a teraz - poniżej 3 proc. Trzy razy więcej kraje UE importują z Kazachstanu, cztery razy więcej z Norwegii, ponad pięć razy więcej – z USA.

Podobnie jest z gazem ziemnym: pod koniec 2021 r. ponad jedna trzecia jego importu spoza UE pochodziło z Rosji (część krajów była uzależniona od dostaw Gazpromu w 80 proc.), a dwa lata później udział ten spadł poniżej 13 proc. Kluczowymi dostawcami stały się: USA, Norwegia i Algieria.

Nawiezieni, czyli co nie podlega embargu w handlu z Rosją

Kraje Unii, ani Komisja Europejska nie wprowadziły zakazu importu rosyjskich nawozów, ponieważ – w zgodnej opinii ekspertów – uderzyłoby to w unijny rynek żywności, jeszcze dotkliwiej windując ceny. Efekt jest… ciekawy. Nie mogąc nam masowo, jak wcześniej, sprzedawać gazu ziemnego słanego tanio gazociągami Rosjanie przerzucili się na eksport produktów opartych na tymże gazie – czyli właśnie nawozów. Mieli w ręku wszystkie atuty, bo zakłady nawozowe w krajach UE, w tym w Polsce, za sprawą drastycznego wzrostu kosztów surowców (czyli głównie gazu) i energii elektrycznej musiały równie radykalnie podnieść ceny swych wyrobów. Rosyjska oferta jest sporo tańsza i zaczęła z miejsca podbijać unijny, w tym polski rynek. Widać to było już w 2023 r., ale 2024 okazał się rekordowy: wedle Eurostatu, w pierwszej połowie roku do wszystkich państw UE importowano prawie 3 mln t nawozów z Rosji i Białorusi – o dwie trzecie (!) więcej w I półroczu 2023. Udział obu krajów w unijnym imporcie przekroczył 30 proc. i niemal zrównał się z poziomem sprzed wybuchu pełnoskalowej wojny.

Ujmę to brutalnie: Rosjanie zarabiali wcześniej miliardy sprzedając nam gaz, czyli surowiec. Teraz zwiększyli o kilkanaście procent produkcję towarów przetworzonych i dających wyższą marżę, czyli nawozów – i wciąż zarabiają miliardy w krajach UE. To dla nich klucz do odbudowy przychodów w najważniejszym sektorze – naftowo-gazowym - finansującym śmiertelnie groźne dla nas imperialne działania Rosji, w tym zbrodniczą wojnę w Ukrainie.

A teraz będę jeszcze brutalniejszy: z owych 3 mln ton nawozów, jakie w pierwszej połowie tego roku Rosja z Białorusią (oficjalnie) ekspediowały do Unii, aż 700 tys. ton, czyli prawie jedna czwarta, trafiło do Polski. To już ponad 60 proc. całego polskiego importu! Ostrzegaliśmy w DGP, że rosyjska ekspansja najpewniej prowadzi do pogorszenia wyników rodzimych firm chemicznych. Katastrofalnym skutkiem może być coś, czego NAPRAWDĘ BARDZO NIE CHCEMY: uzależnienie się absolutnie kluczowego dla bezpieczeństwa Europy sektora żywnościowego od rosyjskich dostaw.

Problem w tym, że uruchomienie odwrotnego procesu, czyli budowanie samowystarczalności lub szukanie alternatywnych dostawców, będzie, przynajmniej początkowo, sporo kosztować. Więc robi się z tego sprawa arcypolityczna. Bo żywność w Europie ma być tania i dostępna.

Pytanie: czy zwiększając udział Kremla w każdej bułce i schabowym my faktycznie gwarantujemy sobie tę taniość i dostępność, czy wręcz przeciwnie. Jestem skłonny zgodzić się z apelującymi o ochronę i wsparcie polskimi producentami nawozów, że warto wyciągać wnioski z wieloletnich doświadczeń handlu z Rosją. Handlu, który z punktu widzenia Kremla jest narzędziem imperialnej polityki.

Co na to Komisja Europejska? Z jej oficjalnych odpowiedzi wynika, że „nie ma powodów do niepokoju”, gdyż „udział dostaw rosyjskich spada dla wszystkich rodzajów nawozów i odczynników chemicznych (amoniak, mocznik, potas, nawozy wieloskładnikowe) w porównaniu z okresem sprzed inwazji”. KE monitoruje rynek, ale nie widzi przesłanek do nałożenia sankcji. Tym bardziej, że większość unijnych rządów sygnalizuje niechęć do embarga lub ceł w tym wrażliwym sektorze.

Import z Rosji: widzialny i niewidzialny

Kiedy przytaczam te argumenty ekspertom, których mimochodem podsłuchałem w karpackim busie, obaj wybuchają gromkim śmiechem: „Redaktorze, są dane statystyczne, czyli import widzialny, i realia, czyli import niewidzialny. Cuda, istne cuda”.

Kilka tygodni temu Nikodem Chinowski przepytywał na łamach DGP Leszka Skrzypczyka, prezesa Polskiego Stowarzyszenia Obsługi Rolnictwa (POLSOR), które zrzesza 14 największych na polskim rynku dystrybutorów nawozów; w sumie zajmuje się tym u nas… 900 firm. Zagadnięty o skalę importu nawozów z Rosji i Białorusi przez firmy zrzeszone w swoim stowarzyszeniu prezes odparł: „Nie znam takich danych i raczej nikt ich nie zna. My się zajmujemy przede wszystkim dystrybucją, a nie importem”. Wyjaśnił, że „według świadectw pochodzenia i deklaracji dystrybutorów”, żadna z 14 firm POLSOR nie handluje towarem rosyjskim: „nawozy płyną do Polski z Afryki Płd., Omanu, Ameryki, także z Azji Centralnej – Kazachstanu czy Uzbekistanu”.

- I wierzy pan, że towar z Azji Środkowej to nie jest de facto produkcja rosyjska? – dopytuje red. Chinowski.

„Musimy opierać się na świadectwach pochodzenia, bo to są dokumenty, które stwierdzają, skąd towar pochodzi” – odpowiada prezes Skrzypczak.

Pytany o moralność tych przedsiębiorców, którzy – co jest przecież pewne – sprzedają produkty rosyjskie, odpowiedział:

„Każdy z nas ma swoją moralność, która się zmienia, gdy przychodzi chłodna kalkulacja. Tuż po wybuchu wojny w Ukrainie duże partie rosyjskiego mocznika i nawozów azotowych płynęły do USA, czyli kraju, który stanowczo opowiada się przeciwko Rosji. Jeszcze po wybuchu wojny Polska kupowała węgiel i ropę w Rosji. Ja tej moralności nie widzę. Etyka etyką, ale biznes wygląda nieco inaczej. UE dopuszcza kupno nawozów z Rosji, nie ma embarga unijnego, bo na końcu całego łańcucha są konsumenci, którzy kupują żywność”.

Mocne, prawda? I jakie prawdziwe…

Proszę ekspertów z busika, wysokich menedżerów sektora chemicznego, o rozwinięcie tematu. Mówią wprost, że polscy przedsiębiorcy – z uwagi na bliskość geograficzną, ceny frachtu oraz kontakty biznesowe nawiązane często dekady temu – zarzucają rosyjskimi nawozami nie tylko nasz kraj, ale wręcz całą Europę. Ba, pojawiły się obrotne podmioty, które przepakowują wschodni towar i sprzedają za granicą jako… polski. Leszek Skrzypczak w rzeczonym wywiadzie to potwierdza: „Niedawno kolega z Rumunii mówił mi, że dostał ofertę na polski mocznik granulowany, co jest o tyle dziwne, że w Polsce mocznika granulowanego się nie produkuje. Niestety, polski rynek – i nad tym ubolewam – pod względem przejrzystości handlu produktami do produkcji rolnej nie jest idealny. Dane dotyczące importu do Polski mogą być lekko zakłamane, nie uwzględniają reeksportu”.

I dalej: „Interweniowaliśmy wielokrotnie w temacie nielegalnego importu i sprzedaży podrobionych środków do produkcji rolnej, głównie pestycydów i nawozów, w odpowiednich instytucjach, bo skala nielegalnego importu środków chemicznych, np. pestycydów, które zalewają Polskę, jest ogromna. Szacujemy, że to 20–25 proc. polskiego rynku agrochemicznego, czyli – ostrożnie licząc – 500 mln zł. Te środki pochodzą z szarej strefy: są podróbkami, mają podrabiane etykiety, nie mają cła, świadectw pochodzenia, badań, potwierdzonego składu. Mogą też być zanieczyszczone, np. metalami ciężkimi, lub zawierają związki niedopuszczone do obrotu w Polsce i UE”.

Embargo? Cła? Można je wprowadzić, ale one nie uderzą w najbardziej patologiczny import (rzekomo spoza Rosji, a tak naprawdę z Rosji), ani w szarą strefę, w której też dominuje zapewne towar z Rosji.

To jest wojna. A wszyscy udają, że akurat w segmencie żywnościowym jej nie ma, albo że toczy się wyłącznie w Ukrainie.

Import rosyjskiej żywności do Unii Europejskiej: 10 procent trafia nad Wisłę

Pozostańmy przy żywności, której import z Rosji – wedle tegorocznego raportu rządu Litwy – destabilizuje rynki krajów Unii. Formalnie UE nałożyła na Rosję kilkanaście pakietów sankcji, ale w przypadku importu żywności okazały się one wielce łagodne. W całym 2023 r. wartość tego importu była taka, jak w roku poprzedzającym rosyjską napaść na Ukrainę (2021).

Głównymi odbiorcami artykułów rolno-spożywczych z Rosji w UE pod względem wartości były w zeszłym roku: Łotwa (13 proc. udziału w unijnym imporcie z Rosji i zarazem blisko… 40 proc. całej żywności na krajowym rynku), Holandia (11,8 proc.), Hiszpania (po 11,7 proc.), Niemcy (11,2 proc.) i Włochy (10,5 proc.) oraz Polska (prawie 10 proc.), przy czym np. w Hiszpanii już po rosyjskiej napaści na Ukrainę import wzrósł o ponad 70 proc. … Unijne kraje Południa na potęgę zaopatrywały się też w rosyjskie zboża - w sytuacji, gdy Kreml grał ewidentnie na zbicie cen i kompletne zdestabilizowanie całego rynku żywności w Unii i całym świecie zachodnim… A może to robić z łatwością. Porównajmy:

  • Wedle GUS, łączna powierzchnia uprawy zbóż w Polsce lekko przekracza 7 mln ha, w tym powierzchnia zasiewów zbóż podstawowych to około 5,7 mln ha (pszenicy 2,4 mln ha)
  • Niemiecki DRV podaje, że powierzchnia upraw w Niemczech spadła w dekadę z 6,5 mln do 5,8 miliona ha
  • Tymczasem Rosja ma 122 mln ha upraw; w dodatku klimat się ociepla, co sprzyja urodzajom na północy, a „car” Putin rozdaje rolnikom nawozy za darmo… Konkurować z tym można tak, jak półmanufaktura spod Radomia ze zrobotyzowaną megafabryką w Chinach.

Z Rosji nie sprowadzamy zbóż, przynajmniej oficjalnie. W naszym imporcie ze zbrodniczego imperium dominują ryby, a po nich nasiona, owoce oleiste oraz oleje i tłuszcze.

Warto zatem uważać, na czym i co smażymy. I czy przypadkiem nie jest to część Ukrainy.

Polskie auta na rosyjskim gazie

Polska Organizacja Gazu Płynnego poinformowała właśnie, że w pierwszej połowie 2024 r. udział rosyjskiego LPG w imporcie do Polski wzrósł z 50 do 53 proc. W istocie ten udział byłby jeszcze większy, gdyby nie spadek reeksportu rosyjskiego paliwa na Ukrainę (o blisko połowę). Ergo: niemal cały ten ruski gaz zużywamy w Polsce, z czego trzy czwarte w instalacjach LPG w swoich samochodach. Bo tani. Wartości wartościami, ale nic się dziś tak nie opłaca, jak ruski gaz. W efekcie w I półroczu import LPG z Rosji wrócił do poziomu sprzed wybuchu wojny w Ukrainie. Super, co?

Ogłoszone pod koniec zeszłego roku embargo na LPG z Rosji wejdzie w życie (po rocznym okresie przejściowym) przed tegorocznymi świętami Bożego Narodzenia. Eksperci prognozują wzrost cen gazu na stacjach paliw o jakieś 20 proc. W ostatnich miesiącach rosyjski gaz był nawet o jedną czwartą tańszy od surowca z konkurencyjnych kierunków. W przyszłym roku pozostanie nam LPG z Norwegii, Wielkiej Brytanii i USA oraz Szwecji.

Powiedzmy sobie otwarcie: gdyby nie unijne embargo, większość polskich kierowców nadal jeździłoby na rosyjskim gazie. Ba, udział tegoż w „Polsce stojącej twardo u boku Ukrainy” zapewne mocno by się zwiększał. Bo – nie czarujmy się – cena kusi…

Jak diabli.

Zaś wracając do turystyki… Połowa krajów unijnych zdecydowała się złagodzić warunki przyznawania wiz dla podróżujących i głodnych wypoczynku Rosjan. W samych Włoszech w 2023 r. wydano prawie 150 tys. takich wiz (odsetek odmów oscyluje między 5 a 7 proc.), w 2024 r. może to być 200 tys. Podobnie jest w Hiszpanii czy Francji.

Choć, szczerze mówiąc, po napaści na Ukrainę Rosjanie świetnie poradzili sobie bez masowych usług zachodnioeuropejskich i polskich hotelarzy: stali się największą grupą turystów wśród odwiedzających Turcję, Tajlandię oraz Kubę, podbijają Wietnam, na Malediwach i Seszelach jest ich dwa razy więcej niż przed 2022 r.

Żyć, nie umierać.