Wzwykłych czasach szybki wzrost płac w Polsce byłby powodem do radości. Wyższe pensje oznaczają rosnący poziom życia przeważającej większości Polaków, gdyż to praca najemna jest dominującą formą aktywności zawodowej. Od lat marzymy przecież o „zarobkach jak na Zachodzie”, lecz po trzech dekadach budowania III RP wciąż nam do nich daleko. Niestety, od kilku lat wszystko stoi na głowie. Najpierw pandemia, a teraz wojna w Ukrainie wywołały inflację, w związku z czym dynamiczny wzrost wynagrodzeń bywa przedstawiany jako problem. Wszak płace to nie tylko dochody pracowników, ale też koszty pracodawców. Podwyżki mają przyspieszać inflację, gdyż stawiane przez pracowników pod ścianą firmy co prawda przystają na ich roszczenia, jednak odbijają to sobie wzrostem cen własnych towarów i usług. A te wywołują kolejne oczekiwania płacowe, co skutkuje następnymi podwyżkami cen – i tak w koło Macieju. Zahamowanie inflacji wymaga przerwania błędnego koła, powstrzymania wybujałych roszczeń pracowniczych, przynajmniej na jakiś czas, aż się wszystko uspokoi.
Stłumienie wzrostu płac byłoby całkiem sensownym sposobem na zniwelowanie inflacji, gdyby to wynagrodzenia były główną przyczyną rosnących cen. A tak nie jest.

Firmy pod ścianą?

Faktem jest, że wynagrodzenia nominalne rosną w tempie wcześniej niespotykanym. W grudniu zeszłego roku średnia pensja wzrosła o 11 proc. rok do roku. W 2022 r. płace nie zamierzają wyhamować: w marcu średnie wynagrodzenie wzrosło o 12,4 proc., najmocniej od 2008 r. (średnia krajowa to niemal 6666 zł brutto). Konsensus prognoz ekonomistów przewidywał wzrost wynoszący „jedynie” 10,4 proc. – rzeczywistość przebiła więc ich przewidywania o 2 pkt proc. Dzięki temu w marcu nasze płace realne wciąż jeszcze były na plusie, gdyż inflacja okazała się nieco niższa – wyniosła 11 proc. Właściwie w każdym dziale gospodarki płace rosły szybko, lecz w niektórych dynamika wynagrodzeń sięgała nawet 15 proc. lub więcej. Między innymi w branży informatycznej, co nie jest zaskoczeniem, ale też w budownictwie – co może być efektem odpływu znacznej grupy pracowników z Ukrainy, którzy wrócili bronić ojczyzny.
Reklama
W nadchodzących miesiącach inflacja może przebić wzrost płac, co będzie oznaczać, że zaczniemy stawać się coraz biedniejsi. A to może wywołać jeszcze większą presję płacową. Według badania Grant Thornton „Pensje i zatrudnienie – plany firm na 2022 rok” aż 59 proc. średnich i dużych przedsiębiorstw ma w planach podwyżki dla pracowników, co jest najwyższym wynikiem w 13-letniej historii badania. Dwa lata temu podwyżki planowała jedynie niewiele ponad jedna czwarta firm. Co więcej, żadne z ankietowanych przedsiębiorstw nie zadeklarowało obniżek, co również nie było dotychczas spotykane. Trudno się dziwić – ścinanie pensji nie spotkałoby się ze zrozumieniem załogi, a obecnie nie można powiedzieć podwładnemu, że „mamy dziesięciu na twoje miejsce”, gdyż to firmy szukają ludzi do pracy, a nie odwrotnie.
Równocześnie wzrosło zatrudnienie – o 2,4 proc., także wyraźniej, niż wskazywał konsensus. Według Eurostatu stopa bezrobocia w Polsce wyniosła w marcu 3,4 proc., co było czwartym najniższym wynikiem w UE – po Czechach, Niemczech i Malcie. Rynek pracy jest rozgrzany, a w takich okolicznościach łatwiej pracownikom stawiać pracodawcom warunki. Ci ostatni muszą się starać nie tylko o zapełnienie wakatów, lecz nawet o zatrzymanie już zatrudnionych, których kuszą wyższe zarobki konkurencji.

Niepełna kompensata

Publikacja „Szybki Monitoring NBP. Analiza sytuacji sektora przedsiębiorstw” z kwietnia potwierdza niezwykle wysoką dynamikę płac w Polsce. W ostatnim kwartale koszty pracy wzrosły aż o niemal 15 proc. rok do roku. „Jest to wysoki odczyt także na tle danych historycznych – ostatni raz zanotowany w 2008 r.” – piszą analitycy banku centralnego. Dynamika kosztów pracy była bliska historycznego maksimum. Problem pojawia się wtedy, gdy pensje rosną szybciej niż wydajność, ale obecnie nic takiego nie ma miejsca. W ostatnim kwartale ubiegłego roku wydajność wzrosła o 29 proc. rok do roku, prawie dwukrotnie więcej niż koszty pracy. „Podobna relacja tych dwóch wartości miała miejsce również w poprzednich dwóch kwartałach” – czytamy w publikacji NBP. Przedsiębiorstwa nie mają większych problemów ze spełnieniem oczekiwań pracowników, gdyż podwyżki odbijają sobie z nawiązką dzięki bardzo wysokim poziomom sprzedaży.
Trudno mówić więc o nadmiernej presji płacowej, skoro pensje rosną dwukrotnie wolniej niż wydajność. Rosnące wynagrodzenia są po prostu odbiciem coraz lepszych wyników finansowych przedsiębiorstw. Pracownicy mają prawo do partycypacji w zwiększających się zyskach – a te rosną w oczach. Według GUS w ubiegłym roku przedsiębiorstwa niefinansowe zanotowały łącznie zysk netto na poziomie 248 mld zł, co jest najlepszym wynikiem w historii. Przedsiębiorstwa notują rekordowe zyski nie tylko wyrażone nominalnie – co przy rosnących cenach nie powinno zaskakiwać – ale też procentowo. Rentowność obrotu netto przedsiębiorstw nad Wisłą w 2021 r. sięgnęła 6 proc. i była najwyższa w tym wieku. Przed pandemią wynosiła niecałe 4 proc., a przed poprzednim kryzysem gospodarczym – w latach 2004–2007 – momentami sięgała 5 proc. Obecna zyskowność firm jest więc bez precedensu. W budownictwie rentowność netto wyniosła nawet 8 proc., a w „informacji i komunikacji” aż 15 proc.
Gdyby presja płacowa w Polsce faktycznie była nadmierna, to pracownicy przechwytywaliby coraz większą część dochodu narodowego. Musiałby więc rosnąć udział płac w PKB. A nic takiego nie ma miejsca. W 2021 r. udział płac w PKB spadł z 40,3 do 38,7 proc. Pod tym względem cofnęliśmy się do 2017 r. W większości krajów UE udział płac w PKB w ubiegłym roku spadł, ale w mało którym aż o ponad 1,5 pkt proc. W strefie euro płace odpowiadały za 48,4 proc. PKB, czyli o niecały punkt procentowy mniej niż w 2020 r. W całej UE udział płac w PKB spadł z 48,7 do 47,8 proc.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.