Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie – współpraca jest trudna, bo partie opozycyjne są tak do siebie podobne.

Wóz przed koniem

Nie jestem wielkim entuzjastą jednoczenia całej opozycji w jeden blok – od Koniecznego i Zandberga z Lewicy po Hołownię, Sawickiego i prawe skrzydło Koalicji Obywatelskiej. Po pierwsze, polityka to nie matematyka, a zatem wynik wyborczy takiej koalicji nie musi być wynikiem równym sumie poparcia dla poszczególnych ugrupowań. Po drugie, nawet jeśli niektóre sondaże wskazują dziś na sukces zjednoczonej opozycji – np. niedawne badanie Ipsos dla OKO.press dało jednolitej liście 57 proc. poparcia – to przecież taki twór nie istnieje. Ankietowani odpowiadają, kierując się pewnym wyobrażeniem tego, jak skonsolidowany blok powinien ich zdaniem działać, a nie oceną tego, jak realnie działa.
To nie oznacza, że pomysł łączenia się w większe całości jest z gruntu zły. Problem polega na tym, że zwolennicy tego podejścia stawiają wóz przed koniem, a rozwiązanie taktyczne mylą z budowaniem długofalowej strategii. Są jak te partie opozycyjne, które regularnie zgłaszają wobec tego czy innego ministra wotum nieufności, jakby tą zużytą zagrywką miały zmienić bieg krajowej polityki. Na co liczą? W teorii na dyskusję, która ujawni słabości danego ministra i rządów Zjednoczonej Prawicy w ogóle. W porządku, ale żeby dyskusja miała sens, trzeba mieć do zaproponowania alternatywę. A na to często sił nie starcza.
Reklama
To samo można powiedzieć o debatach dotyczących zjednoczenia.
Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.