Od ubiegłej środy dolar staniał z niemal 3,2 zł do 3,03 zł dziś rano. W ciągu tygodnia stracił aż 17 groszy, czyli ponad 5 proc. Jest najtańszy od połowy styczna tego roku. Od szczytu „opcyjnego szaleństwa" z lutego staniał już o prawie 90 groszy, czyli 22 proc. Ale i tak wciąż jest droższy o 50 proc. od pamiętnego poziomu 2 zł, osiągniętego równo rok temu.

Umacnianie się naszej waluty trwa niemal nieprzerwanie właśnie od lutego. W dużej części jest ono wynikiem powracania jej do racjonalnej wyceny, po ustąpieniu problemów związanych z rozliczaniem opcji walutowych zawieranych przez wiele naszych firm. Ale i w sporej części zawdzięczamy to dobrej, na tle innych państw, kondycji naszej gospodarki. Zwyżki z ostatnich dni wiążą się jednak bardziej z ruchami międzynarodowego kapitału, który zawitał na rynki naszego regionu, niż z informacjami makroekonomicznymi. Jedynymi danymi z tej sfery, które poznaliśmy w ostatnim czasie, była informacja o sporej, utrzymującej się od kilku miesięcy nadwyżce w obrotach bieżących. Ale to chyba za mało, by stanowić jedyny impuls do tak znaczącego umocnienia się złotego. W każdym razie na tę siłę składają się raczej czynniki lokalne, ponieważ notowania euro do dolara, za którymi zwykle podąża złoty, pozostają od około półtora miesiąca na dość stabilnym poziomie.

Odetchnąć też mogą posiadacze kredytów we frankach. Dziś rano szwajcarską walutę wyceniano chwilami nawet na 2,8 zł. A jeszcze w połowie lutego straszyła nas ceną powyżej 3,3 zł. Spadek o 50 groszy daje nam 15 procentową „ulgę" w wysokości rat kredytu. Ale oczywiście o 2 zł z lipca ubiegłego roku na razie możemy tylko pomarzyć.