Wykonany jest z aluminium i włókna węglowego. Dzięki silnikom elektrycznym może się unieść na wysokość 450 m. Jego rozmiary pozwalają na start sprzed domowego garażu. Wygląd sportowy. Bez trudu mogę sobie wyobrazić takie pojazdy pędzące między wysokimi budynkami miast, dokładnie tak, jak 60 lat temu wyobrażali to sobie twórcy kreskówki „Jetsonowie”. Szwedzki producent cudeńka, wprost nawiązując do animowanego klasyka, nazwał je Jetson ONE i sprzedaje po niemal 130 tys. dol. za sztukę. Dużo, ale wszystko zależy od skali zamówień. Im ich pojawi się ich więcej, tym zapewne pojazd będzie tańszy.
Czy latające auto w końcu trafi pod strzechy? Byłoby wspaniale, zwłaszcza że założycielem firmy jest Polak. Niestety, bliższe spojrzenie na osiągi Jetson ONE studzi entuzjazm. Prędkość ograniczona jest do 103 km/h, maksymalny czas lotu wynosi 20 minut, a to wszystko przy maksymalnej wadze pilota 95 kg. Jetson ONE to ciekawostka dla bogatych, a nie środek transportu, który zmieni świat. A to z kolei każe za Johnem Storrsem Hallem, amerykańskim specjalistą od nanotechnologii i popularyzatorem nauki, pytać: „Gdzie jest mój latający samochód?”.
Pytanie o latające auto jest w istocie znacznie poważniejsze – to pytanie o to, dlaczego ludzkość w XXI w. przestała być innowacyjna, a przynajmniej dlaczego innowacyjność XXI w. tak daleko odbiega od ambitnych marzeń i celów, które stawiali sobie ludzie jeszcze pół wieku temu. To właśnie tych marzeń i celów ówczesne dzieła popkultury, te stosy książek popularnonaukowych i filmów s.f. były odbiciem. Nadejść miała era aut latających. Nadeszła epoka Tindera. Co poszło nie tak?
Treść całego artykułu można przeczytać w środowym, weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej oraz w eDGP.
Reklama