ikona lupy />
Shutterstock / fot. Leremy/Shutterstock

Przez ostatnie kilkanaście lat wytrwale przekształcaliśmy świat w laboratorium instytucjonalnej prężności. Mieliśmy kryzysy finansowy, zadłużeniowy i migracyjny. Mamy atak Rosji na Ukrainę i wynikający z niego bezprecedensowy kryzys bezpieczeństwa. Mieliśmy również – czy ktoś jeszcze pamięta? – pandemię koronawirusa. Ekonomiczna wojna między USA a Chinami nabiera tempa, zaś inflacja wbija kolejny gwóźdź do trumny zachodniej klasy średniej i podcina skrzydła społeczeństwom pracującym przez lata, by do tego elitarnego grona dołączyć. Wszystko to dzieje się w cieniu kryzysu klimatycznego, który jest realną groźbą, niemniej nie istnieje żaden oddolny konsensus społeczny co do środków zaradczych, a zwłaszcza rozłożenia ich kosztów. Może to niekiedy prowadzić do delegitymizacji instytucji państwowych w ich obecnej postaci, jak to miało miejsce np., gdy podburzony przez Donalda Trumpa tłum ruszył na amerykański Kapitol. Choć ten ostatni przypadek to prędzej ponowoczesna karykatura powstania ludowego niż realne zagrożenie, to rewolucyjne ziarenko faktycznie zostało zasiane – i to przez wciąż formalnie urzędującego, legalnego przywódcę! To tak jakby uosobiona w nim instytucja, nie dbając w ogóle o swą odporność, postanowiła popełnić instytucjonalne samobójstwo.

Ktoś mógłby jednak postawić pytanie: po co mówić o instytucjach, skoro problemy rozwiązują konkretne podmioty? Przecież gdy ma miejsce kryzys, adresatami naszych roszczeń są przywódcy, przedsiębiorcy, organizacje, ośrodki badawcze itp. Istnieje np. pogląd, że sprawę klimatu należy pozostawić w rękach prywatnych przedsiębiorców, którzy dojdą do nowych rozwiązań, o ile w miejsce restrykcji i kolejnych danin damy im zachęty ekonomiczne. To prawda: problemy rozwiązują konkretni ludzie. Niemniej nie działają oni w próżni, czego dobrym przykładem są wspomniane zachęty do innowacji. Mają one przecież charakter rozwiązań instytucjonalnych. Zawsze istnieje jakaś – w określony sposób zorganizowana – przestrzeń działania powołana do istnienia przez działające podmioty wzięte w swej masie.

Wyobraźmy sobie entomologa, który śledzi jednego, konkretnego owada w określonym środowisku fizycznym, i jest w stanie bardzo precyzyjnie wyliczyć parametry opisujące jego ruch. Jeśli jednak ów owad jest częścią roju, to trzeba znaleźć sposób na opisanie całości – rój wyznacza każdemu swemu członkowi pewne warunki ruchu. Przez analogię możemy powiedzieć tak: podmiotami bezpośrednio reagującymi na kryzys są poszczególni aktorzy – przywódcy, przedsiębiorcy, uczeni, organizacje – niemniej dzieje się to zawsze w pewnym środowisku działania. W środowisku lepiej lub gorzej przygotowanym.

Reklama

To jednak dość banalna teza. Ciekawsze pytanie jest następujące: na czym miałaby polegać prężność instytucji jako dziedziny działania? Przyjmijmy, że prężność to zdolność przetrwania presji (tu zwykle mówi się o odporności instytucji), ale również adaptacji oraz – co szczególnie istotne – znajdowania nowych dróg rozwoju, gdy dotychczasowe są już nieużyteczne. Czy jednak takie cechy jak prężność dadzą się w ogóle sensownie przypisać do czegokolwiek poza działającą jednostką? Otóż tak!

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.