Bitwa o Jełgawę (niegdyś Mitawę), średniej wielkości miasto na Łotwie, położone 50 km na południowy zachód od Rygi, trwała od lipca do października 1944 r. Jełgawa, ogłoszona przez Niemców twierdzą, utraciła w wyniku walk ulicznych i radzieckich bombardowań 90 proc. zabudowy - zarówno mieszkalnej, jak i przemysłowej. Stary semigalski gród legł w gruzach. Po wojnie Jełgawę odbudowano w stylu sowieckim: kilka szerokich prospektów, stalinowskie kamienice, czteropiętrowe chruszczowki, pokraczne pawilony, rozległe fabryki. Nigdy nie byłem w Jełgawie, ale zwiedziłem ją na Google Maps: imponująco brzydka, z przykurzonym industrialnym sznytem oraz sporym potencjałem prowincjonalnej nudy. Ale dużo drzew i rozmaitych krzaczorów, jest zatem gdzie się schować przed światem, by spożywać i knuć. Idealne miejsce dla raczkującej kontrkultury. Choćby dla fanów metalu. Wyobrażam sobie, że w latach 90. zeszłego wieku wyglądało to jeszcze bardziej obiecująco - wtedy właśnie (ściślej: 5 kwietnia 1994 r., w dniu samobójczej śmierci lidera Nirvany Kurta Cobaina) zaczyna się akcja autobiograficznej powieści Jānisa Joņevsa „Jełgawa '94”.

W wielkim skrócie - to historia o tym, co nastolatkowie najbardziej lubili robić przed nastaniem epoki cyfrowej: o szwendaniu się. Samotne szwendanie się to zabawa dla dziwaków, odludków i koneserów, względnie normalny młody człowiek woli się szwendać grupowo. 14-letni Jānis próbuje więc wkupić się w łaski grupy kolegów spotykających się na podwórku za osiedlową biblioteką bądź w pobliżu „barwnej kępki drzew w lokalnej topografii nazywanej Sralnią”. Koledzy mają opinię słabo dostosowanych, a kluczem do ich serc okazuje się metal; oczywiście chodzi o muzykę, ale jednocześnie o coś dużo większego - o sens życia. „[Nasza grupa] nienawidziła tych, którym się powodzi, a zachwycała się tymi złymi” - wyznaje prostodusznie Jānis, opisując swoje przejście na ciemną stronę mocy.

„Jełgawa '94” nie jest napisana subkulturowym szyfrem, przeciwnie - główny bohater wkręca się wprawdzie w środowisko fanów metalu na tyle mocno, że staje się ono w pewnym momencie jego całym światem, ale Jānisa i jego kumpli na każdym kroku dręczy egzystencjalna niepewność: czy już są metalowcami, czy wciąż jeszcze nie. Co właściwie o tym decyduje? Jakie rytuały przejścia trzeba zaliczyć? Czy wystarczy po prostu słuchać metalu? Z pewnością nie. Stosowne umundurowanie także nie wystarczy. Nie wiadomo też, gdzie leży granica muzycznego radykalizmu, jaką wypada zaakceptować (a znajomość nazw zespołów i albumów to przecież sprawa kluczowa). Czy człowiek staje się metalowcem, gdy odnajdzie w lesie pod Rygą undergroundową giełdę z kasetami? Czy dla osiągnięcia wysokiego statusu w grupie wystarczy upić się z kolegami na koncercie, na który się wlazło bez biletów? Pobić się ze skinami? A może jednak należy założyć - bądź przynajmniej zakładać - zespół?

Napięcie w powieści Joņevsa jest budowane właśnie na tej niepewności, która pcha Jānisa coraz głębiej w ryzykowny mrok. Ale w „Jełgawie '94” nie ma moralizatorstwa - to w żadnym razie nie ostrzegawcza historia o moralnym upadku. Nic z tych rzeczy: mamy tu do czynienia w istocie z autoironiczną komedią o dojrzewaniu, w której fascynacja złem, diabelstwem, depresją („Piętnaście lat później przeczytałem recenzję «Turn Loose the Swans» [albumu doom metalowego zespołu My Dying Bride - red.], gdzie wyraźnie napisano, że nie powinni jej słuchać ludzie o skłonnościach depresyjnych. Gdybym tylko wtedy o tym wiedział! Byłbym podwójnie zdeterminowany, żeby dostarczyć tę płytę do Jełgawy, miasta, w którym depresja przez długi czas stanowiła najbardziej upragniony cel”) stanowi metaforę młodzieńczego buntu - buntu, który ciągle nie może się w pełni zrealizować, bo główny protagonista jest, jak większość nastolatków, uroczym nieudacznikiem. Metal - przy całym swoim patosie i skłonności do przesady - to przyrodni brat punk rocka: dostarcza pewnych narzędzi do zdroworozsądkowej interpretacji rzeczywistości, brutalnie odzierając ją ze złudzeń. A przy tym - jak to w subkulturach bywa - młody obywatel nie zostaje całkiem sam ze swoim nagłym odkryciem, że Bóg umarł (nawet jeśli Szatan żyje) i my wszyscy też umrzemy.

Reklama

Ta ściana dźwięku

Tu nastąpi wycieczka osobista: lubię ten moment konsternacji na twarzach moich znajomych, gdy dowiadują się, że słucham metalu, i to niejednokrotnie jego bardziej radykalnych odmian. Jest to najwyraźniej rodzaj coming outu z gatunku tych wstydliwszych - odczytuję z min znajomych złożony miks emocji zawierający zdziwienie, współczucie, może i lekkie zgorszenie. Inteligentowi nie przystoi? Chwile, gdy znienacka kruszą się spójne społeczne definicje, zawsze są fajne, przynajmniej dla kogoś, kto - jak ja - odebrał niegdyś socjologiczne wykształcenie. Inna sprawa, że jestem nietypowym konsumentem metalu: używam go w zasadzie wyłącznie do pracy. Kiedy piszę, potrzebuję ściany dźwięku, która odcina mnie od świata: nic lepiej się nie sprawdza w tej roli niż ponury, mechaniczny, zimno-melancholijny, charkotliwy black metal.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.