Jak głupie, brutalne i nieporadne były dawne autorytaryzmy! KGB nigdy nie udało się przekonać poddanych swojego imperium, by sami nosili urządzenia, które ich śledzą” – rozwijał ze sceny swój argument niepozorny z wyglądu mężczyzna o niemożliwym do określenia akcencie i dziwnym nazwisku. Siła i pewność jego przekonań gwarantowały jednak pełną uwagę po stronie słuchaczy. Była jesień 2013 r. i w Warszawie na konferencji CopyCamp gościł Eben Moglen, prawnik i rzecznik ruchu wolnego oprogramowania. Porównania do czasów radzieckich i autorytarnych reżimów płynęły szerokim strumieniem.
„Jak to się stało, że akurat w tym mieście ludzie zgodzili się nosić przy sobie niewielkie urządzenia, które pozwalają nam czytać tylko takie książki, które nas śledzą?” – pytał retorycznie Moglen. Amerykanin nawiązywał do doświadczenia Polski z różnymi reżimami i lekcji, których z tego nie wyciągamy. „To możliwe dzięki jednej prostej sztuczce, jaką opanowaliśmy. Nauczyliśmy się żyć w wolnym społeczeństwie jak ludzie zniewoleni”.
Moglen jest znany z powiedzenia, że „Mark Zuckerberg wyrządził więcej szkód ludzkości niż ktokolwiek w jego wieku kiedykolwiek zdołał”. Słuchająca go wtedy w Warszawie publiczność była przychylnie nastawiona – hakerzy, aktywistki, dziennikarze i prawniczki – ale nie wszyscy byli gotowi na tak jednoznaczne postawienie sprawy. To wciąż były czasy, gdy zdecydowana większość opinii publicznej wierzyła w dobroczynny wpływ nowych technologii komunikacyjnych dla demokracji, kultury i mediów. Partnerem konferencji była firma Google, co skutkowało kąśliwymi komentarzami wymienianymi między wystąpieniami, ale platformy cyfrowe nie były obiektem aż tak powszechnej niechęci jak dziś. Trump, skandal z wykradzeniem danych przez Cambridge Analytica, masowe akcje dezinformacji w mediach społecznościowych, kampania nienawiści na Facebooku, ludobójstwo w Birmie – to wszystko było jeszcze przed nami.
Dlaczego przypominam wydarzenia z poprzedniej dekady? Bo żeby rozmawiać o współczesnych kłopotach platform cyfrowych oraz klinczu między ochroną demokracji i praw człowieka a postępem nowych technologii, warto się cofnąć i zmienić perspektywę. Należy przyjrzeć się temu, jak zbudowany jest gmach cyfrowych platform. Możliwe, że to ludzie niegdyś uznawani za radykałów albo utopistów mieli tak naprawdę jaśniejszy obraz sytuacji. A większość z nas, nawet tych uważnych, krytycznych i wyczulonych na ściemę, uległa wielkiemu złudzeniu.
Reklama

Wiele kosmicznych liczb

Widok interfejsu platformy społecznościowej i czerwona ikona sygnalizująca oczekujące powiadomienia – o lajkach, wiadomościach, komunikatach z pracy – to dla miliardów ludzi na świecie pierwszy widok po przebudzeniu. I ostatnie, co zobaczą przed snem: nie twarz ukochanej osoby, lecz ekran Facebooka, Sina Weibo, YouTube’a, WeChatu, TikToka albo VKontakte.ru. Według różnych szacunków z tych usług – nazywanych „społecznościowymi”, choć w rzeczywistości to coś znacznie więcej – korzysta dziś między 3,6 a 4,5 mld ludzi na świecie. Domena Facebooka (dziś firmy Meta) jest największa i ma ok. 3,5 mld użytkowników. Choć niektóre osoby prowadzą więcej niż jedno konto w więcej niż jednym serwisie (Facebook, WhatsApp, Instagram). Na pięć żyjących na Ziemi osób przypadają cztery konta w portalach Mety/Facebooka.
W pandemii i tak już imponujące zyski sektora technologii i komunikacji online sięgnęły niewiarygodnych pułapów.