W nocy 24 lutego, gdy zaczęła się inwazja akurat pracowałam - opowiada 60-letnia Alina. Kiedy usłyszałam pierwsze eksplozje, to działo się około godz. 5 nad ranem, wyszłam na dwór sprawdzić co się stało, nic nie zobaczywszy, wróciłam do swojego pokoiku, w nim za chwilę usłyszałam kolejne wybuchy, zrozumiałam, że zaczęła się wojna - relacjonuje.

Ruch zaczął się ok. godz. 6 rano. Kilku mieszkańców bloku wychodziło z walizkami, mówili, że wyjeżdżają; w przeciągu pierwszego tygodnia swoje mieszkania opuściło ok. 20 proc. mieszkańców - mówi Alina.

Już 24 lutego kilkoro mieszkańców poprosiło mnie o klucze do piwnicy, żeby urządzić tam tymczasowy schron, przenieść jakieś krzesła, koce, czajnik. Inni zorganizowali sobie schron na parterze, bo nie wszyscy mogli zmieścić się w piwnicy. Mężczyźni sprawdzili dach bloku, ponieważ pojawiły się pogłoski, że rosyjscy dywersanci zostawiają na dachach znaki, które oznaczają cele do zbombardowania - opowiada kijowianka.

Moja koleżanka, z którą pracuję na zmianę, mieszka pod Kijowem i, zaczynając od 24 lutego, nie miała jak dotrzeć do pracy. Więc przez prawie dwa miesiące pełniłam dyżur sama. Pomagali mi w tym mieszkańcy bloku – przynosili jedzenie, zastępowali mnie, gdy szłam odpocząć - wspomina kobieta.

Reklama

W pierwszych dniach rosyjskiej inwazji w okolicy pojawiło się dużo podejrzanych osób i mieszkańcy postanowili organizować patrole. W grudniu przy naszym bloku została ustawiona brama, lecz nie było w niej jeszcze zamka. Wojna wszystko zmieniła – gdy tylko pojawiła się możliwość, prace instalacyjne zostały wznowione i już mamy zainstalowane cztery kamery wokół bloku, a na podwórko nie da się teraz wejść bez klucza - mówi konsjerżka.

Gdy Kijów był oblężony przez wojska rosyjskie, w sklepach był problem z zaopatrzeniem. Brakowało jedzenia, wody. Nie było też niektórych leków. Pamiętam, jak sąsiedzi dzielili się tym, co udało się zdobyć. Nierzadko mieszkańcy zostawali na parterze na noc. Rozmawialiśmy wtedy o wszystkim, staraliśmy się jakoś nawzajem wesprzeć – udawało się - wspomina. Wspólne też robiliśmy porządki na podwórku, gdyż nasz dozorca zgłosił się do obrony terytorialnej. Na początku najgorzej było z wywożeniem śmieci – potem się ułożyło.

Przy wejściu do bloku mamy stoliczek, na którym mieszkańcy zostawiają niepotrzebne rzeczy. Od początku wojny stał się on barkiem, gdyż znalazły się na nim czajnik, ciasteczka, jakieś kanapki. Również pojawiły się koło niego dyżurne koce i ciepłe ubrania - opowiada Alina

Po jakimś czasie na stoliczku zaczęły się pojawiać książki sowieckich i rosyjskich autorów – mieszkańcy przyznawali się, że nie potrafią tych książek wyrzucić, a nie mogą ich również trzymać w domowej bibliotece. Później je oddaliśmy do pobliskiej biblioteki, gdy wznowiła pracę.

Mój mąż pracuje w kijowskim zoo, więc też utknął w pracy na dwa miesiące, - relacjonuje kobieta. Utrzymywaliśmy z nim jedynie kontakt telefoniczny. Teraz Kijów powoli wraca do życia. Przyznam się, że stołeczny szum, który wraca na nasze ulice, zaczął mi przeszkadzać, gdyż nie pozwala mi się przysłuchiwać, czy nie leci na nas rosyjski pocisk - mówi Alina.

Z Kijowa Tatiana Artuszewska (PAP)