Z Romanem Bezsmertnym rozmawia Michał Potocki
ikona lupy />
Roman Bezsmertny wicepremier Ukrainy w latach 2005–2006 / Wikipedia / fot. PressBezsmertnyj/Wikipedia
Pan mieszka w Kijowie, więc jak doszło do tego, że znalazł się pan pod rosyjską okupacją?
24 lutego wywiozłem żonę i dzieci do Lwowa. Wróciłem 26 lutego, bo w Motyżynie, leżącym ok. 40 km od stolicy, została moja mama. Plan był prosty - wywieźć ją do Kijowa. Gdy już jechałem do wsi, zadzwonił znajomy i poprosił, żebym pomógł i jego rodzinie. Ale kiedy dotarłem do Motyżyna, to już nie mogliśmy się z niego wydostać, bo wieś i okolice kontrolowali Rosjanie. Poruszanie się samochodem stało się bardzo niebezpieczne.
Reklama
Co potem?
Przez Motyżyn prowadziła droga śmierci, którą ludzie uciekali z Buczy, Makarowa, Irpienia... Co potem? Potem próbujesz po prostu przeżyć. Na terenie gospodarstwa, w którym przebywaliśmy, okupanci zastawili zasadzkę. Musieliśmy się przenieść. Mieliśmy poczucie, że to koniec. Bo nagle przestajesz decydować o swoim życiu. Potem zabrali mi samochód. Dzwonisz po centrach międzynarodowych, prosisz o pomoc w ewakuacji, w odpowiedzi słyszysz, że jeśli zorganizujesz auto, pomogą. Co robisz w takiej sytuacji? Starasz się czymś zająć. Żeby było co zjeść, żeby można było ogrzać nogi. Okupacja to okupacja. Czym się różni od niewoli? Moje pokolenie ma na ten temat dużo przemyśleń. Wychowaliśmy się przecież w systemie radzieckim.
Jak zdobywaliście jedzenie?
Na wsi w takich warunkach łatwiej przeżyć niż w mieście. Jest piec, drewno, piwnica, w niej ziemniaki. Rano, kiedy okupanci spali, rozpalałem piec, gotowałem jakąś zupę i ziemniaki na wieczór. Potem wszyscy jedli, a ziemniaki czekały w powoli stygnącym piecu, dzięki czemu wieczorem były jeszcze ciepławe. Było jakieś 10 st. na plusie. Bez luksusu, ale też nie mróz. Do dziś nie rozumiem, dlaczego oni ani razu nie weszli do piwnicy, w której żyliśmy.
Rosjanie stali we wsi?
Ich obóz znajdował się poza granicami wsi, ale codziennie do niej wchodzili. W nocy z kolei zjawiały się ukraińskie grupy zwiadowcze, atakowały ich. Potem oni strzelali po wsi z różnego rodzaju broni. A w ciągu dnia robili obchody. W ich trakcie kogoś zranili, kogoś zabili, coś spalili.
Wiedzieliście, co się dzieje w kraju?
Tak, dopóki nie zabrali mi samochodu. Było w nim trochę paliwa, działał akumulator, więc ładowałem telefon i byłem w kontakcie z ludźmi. Pewnego razu, gdy byłem przesłuchiwany, zadzwonił do mnie sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy. Na szczęście wykasowałem wcześniej z komórki wszystkie dane, usunąłem też komunikatory. A więc zadzwonił telefon, ale nie było wiadomo kto. „Co słychać?” - usłyszałem. „Świetnie” - powiedziałem. Bo co miałem odpowiedzieć w takiej sytuacji.
Ile razy był pan przesłuchiwany?
Trudno to zliczyć.
Nie wiedzieli, kim pan jest?
Wiedzieli, że jestem nauczycielem historii, wykładowcą akademickim. Jasne, że gdyby wiedzieli, kim jestem, to… Ratowało mnie też to, że mam 58 lat, a nie 40 czy 30. Nazywali mnie „dziadem”.

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP