Podejście, które przez lata uchodziło za kwintesencję zdrowego rozsądku – przekonanie, że putinowska Rosja powinna być traktowana jako wiarygodny, przewidywalny partner biznesowy i polityczny – zostało skompromitowane. Z kolei poglądy na reżim rosyjski, które – w dużej mierze bezskutecznie – wprowadzaliśmy na europejskie salony my i Bałtowie, okazały się racjonalne. A nie – jak wydawało się wielu szacownym i prominentnym przedstawicielom europejskich elit – podyktowane historycznymi uprzedzeniami.
Szczególnym przypadkiem tego przewartościowania jest scheda Angeli Merkel, która szybko brzydko się zestarzała. Wieloletnia niemiecka kanclerz przez długi czas skutecznie prezentowała się jako „cywilizowany środek” pomiędzy sympatyzującymi z Władimirem Putinem politykami z lewa (jak Gerhard Schröder czy Miloš Zeman) i z prawa (Silvio Berlusconi, Viktor Orbán czy Marine Le Pen), a „rusofobiczną” bądź „histeryzującą” Warszawą. Jej dorobek z dzisiejszego punktu widzenia jawi się zgoła inaczej. To robienie dobrej miny do złej gry po rosyjskim najeździe na Gruzję w 2008 r. i w pierwszym etapie agresji na Ukrainę po roku 2014. Poparcie dla sankcji było w tej polityce swoistym alibi dla kontynuowania beztroskiego „business as usual”. To forsowanie gazociągu Nord Stream 2 jako zwykłego projektu biznesowego, choć zarówno Polska i jej unijni sojusznicy ze Wschodu i Północy, jak i sam Kijów cierpliwie tłumaczyli geopolityczne implikacje tej inwestycji i zagrożenia związane z wręczeniem Kremlowi kolejnego instrumentu gazowego szantażu. Niereformowalny, ośli upór Merkel najlepiej podsumowuje to, że jeszcze pod koniec swojego urzędowania, gdy Europejczycy odczuwali już w swoich portfelach skutki wrogich działań Moskwy, a intencje Władimira Putina jak na dłoni pokazywał stan magazynów kontrolowanych przez Gazprom, szefowa niemieckiego rządu w najlepsze negowała rolę Rosji w kryzysie.