Gdy S. szedł ulicami Warszawy, coś zdradzało w nim szpiega. Może onuca wystająca z walonek, może treści wrzucane w internecie, a może to, że funkcjonariusze FSB na Belwederskiej wołali za nim: priwiet, tawariszcz lejtienant!”. To żartobliwy komentarz jednego z moich znajomych na Facebooku, odnoszący się do osoby, ostatnio dość powszechnie identyfikowanej jako rosyjski agent wpływu. Tekst nieprzypadkowo nawiązuje do znanych dowcipów o Stirlitzu, radzieckim filmowym superagencie z czasów II wojny światowej.
Czytając, uśmiałem się setnie – ale sprawa jest, niestety, poważna. I to nie tylko w Polsce.
„Musimy przestać być wasalami Amerykanów” – to prawicowy niemiecki polityk Markus Beisicht, na „antywojennym” wiecu w Kolonii we wrześniu 2022 r. Współorganizatorami imprezy (i wielu podobnych) byli ludzie opisani na początku stycznia w specjalnym raporcie Reutersa (a pewnie wcześniej też w innych, bardziej dyskretnych, niedziennikarskich raportach). Znalazł się tam np. Max Schlund, były oficer rosyjskich sił powietrznych, który zmienił nazwisko po osiedleniu się w Niemczech 10 lat temu. Niezwykle aktywna na tego rodzaju wiecach jest Jelena Kołbasnikowa, jego życiowa partnerka, od lat pracująca w Niemczech jako pielęgniarka, niedawno zwolniona z pracy z powodu – jak sama twierdzi – „rusofobii”. W swych publicznych wystąpieniach nie wspierała wprost rosyjskiej agresji, ale za to z ogromną troską pochylała się nad wzrostem kosztów życia „zwykłych Niemców” w związku ze skokiem cen energii spowodowanym sankcjami przeciw Moskwie. Przestrzegała przed ryzykiem bezpośredniego wciągnięcia Niemiec „w cudzą wojnę”. Dopiero ostatnio zrobiła się bardziej radykalna – do spółki z partnerem przekazała rosyjskim siłom zbrojnym niebagatelny datek na zakup m.in. sprzętu łączności, łamiąc w ten sposób sankcje unijne. Pieniądze pochodziły ponoć z „obywatelskiej zbiórki”. Dalej – Andriej Charkowski, pochodzący z Tomska i prowadzący w Niemczech firmę przewozową działacz międzynarodowego „ruchu kozackiego” promującego przywiązanie do carskich tradycji i aktywnie wspierającego reżim Putina, plus paru innych „kozaków”, aktywnych zarówno w mediach społecznościowych, jak i przy fizycznym zabezpieczeniu imprez organizowanych przez rosyjską ambasadę. Obok nich Oleg Jeremienko – oficjalnie dyrektor berlińskiej firmy budowlanej, kadrowy oficer rosyjskiego wywiadu wojskowego, Wjatscheslaw Seewald – obywatel niemiecki zamieszkały w Bawarii, jawny sympatyk partii Alternative für Deutschland, współ gospodarz „Putin fanclub” – niemieckojęzycznego kanału w mediach społecznościowych pełnego panegiryków na cześć rosyjskiego lidera, kremlowskiej narracji na temat „operacji specjalnej w Ukrainie”, a także treści foliarsko-antyszczepionkowych i antysemickich. I wreszcie Jan Riedel, pochodzący ze wschodnich Niemiec entuzjasta motocykli, zbierający pieniądze dla „Nocnych Wilków” i publikujący w necie liczne fałszywki na temat rzekomych okrucieństw popełnianych na froncie przez armię ukraińską.

Szukanie słabego punktu

Reklama
Nihil novi... Apelujące o pokój, wymierzone przeciw „amerykańskiemu imperializmowi” i wzywające do samodzielnego ułożenia sobie przez Europejczyków „dobrosąsiedzkich” (czytaj: „wiernopoddańczych”) stosunków z Kremlem „ruchy antywojenne” należały do ulubionych narzędzi służb specjalnych ZSRR w czasach zimnej wojny. Wtedy spece z Łubianki i Jasieniewa mieli jednak trudniej. Po upadku muru berlińskiego zapleczem kadrowym organizacji usłużnych wobec Moskwy stało się bowiem wielu Ossich (jak Riedel), powracających z Rosji na przełomie wieków potomków Niemców nadwołżańskich (jak Seewald – a takich jak on jest z górą 1,5 mln!), a także stopniowo wrastających w niemieckie społeczeństwo emigrantów zarobkowych z Rosji i innych państw byłego ZSRR (jak reszta wymienionego towarzystwa). Objęcie tej masy ludzi sensowną „opieką kontrwywiadowczą” nie było możliwe, tym bardziej że kolejne rządy wcale nie patrzyły na takie działanie służb ze zrozumieniem, w przeciwieństwie do czasów zimnowojennych. Teraz jednak BfV, czyli Urząd Ochrony Konstytucji, najwyraźniej dostał zielone światło i zaczyna nadrabiać stracony czas.
Gdyby Moskwie udało się wymusić na Niemcach wyjście z koalicji wspierającej Ukrainę, sukces byłby niebywały. Ale akcja idzie kiepsko: jak dotąd spodziewanych efektów nie dają ani inwestycje w skrajną prawicę i współtworzone jej rękami „ruchy antywojenne”, ani w socjaldemokratów pokroju Gerharda Schrödera, byłego kanclerza żyjącego od lat na „łaskawym chlebie” Gazpromu. Kanclerz Olaf Scholz najpierw „dopuścił” do transferu ponad 1 mld euro pomocy dla Ukrainy w różnych formach, potem z oporami, ale dał zgodę na reeksport czołgów, a ostatnio posunął się do tego, że podczas tournée po Ameryce Łacińskiej wręcz lobbował na rzecz wspierania ukraińskiej walki. Siła wspólnego nacisku USA, partii koalicyjnych oraz sporej części opinii publicznej, mediów i środowisk eksperckich jednak daje efekty.
Odpowiedzialni za odcinek niemiecki oficerowie w Moskwie pewnie rwą włosy z głowy. Tymczasem Ukraińcy za moment będą mieli ponad 100 czołgów najwyższej klasy, kolejne partie rakiet i ciężkich dział lufowych, tony innego sprzętu, a w dalszej perspektywie pewnie także samoloty z Zachodu. W dodatku właśnie wchodzi w życie embargo na dostawy rosyjskiej ropy drogą morską, co potężnie uderzy w budżet Kremla. Rozwiązanie jest więc tylko jedno – wzmóc intensywność wojny informacyjnej i powiązanej z nią dywersji politycznej, by próbować wyrwać z proukraińskiej koalicji inne państwa. I tak rosyjska „kampania na rzecz pokoju” zawitała na dobre nad Wisłę.
W Polsce – kraju niezwykle ważnym dla efektywności geostrategicznej układanki – kontrwywiad został zawczasu jeszcze mocniej przetrącony przez niektórych polityków niż w Niemczech. Co prawda nie ma u nas zbyt wielu emigrantów z Rosji, na których można by oprzeć logistykę działań prokremlowskich, ale za to rdzennych mentalnych „ossich” mamy aż w nadmiarze. Pojawiają się czasami pod lewą ścianą sceny politycznej, ale znacznie wyraźniej pod prawą. Hasła skrajnej prawicy coraz lepiej korespondują z oficjalną ideologią państwa rosyjskiego.

Pacyfiści czy dywersanci?

W oczach wielu naszych konserwatystów Putin to powstrzymujący Antychrysta katechon, a jego walka przeciw zgniłemu, liberalnemu Zachodowi to bój w imię ideałów cywilizacji chrześcijańskiej, przeciw straszliwemu „dżenderowi” i LGBT. Absurdalne? Tej treści wpis umieścił nie tak dawno w mediach społecznościowych Leszek Sykulski, były członek kierowanej przez Antoniego Macierewicza komisji weryfikacyjnej WSI, na pierwszy rzut oka poważny naukowiec, ale (cytując niedawne słowa ministra Stanisława Żaryna z KPRM) znany od lat z „infekowania polskiej przestrzeni informacyjnej” za pomocą treści zaskakująco zbieżnych z obecną narracją propagandową Kremla. A to, że Zachód jest słaby i zaraz nas zdradzi, Rosja zaś potężna. A to – gdy poprzednie okazało się oczywistą bzdurą – że Polska podlega jakoby „ukrainizacji”, a przecież Ukraina nie przeprosiła nas za Wołyń. Po drodze Sykulski zasłynął czynem bezprecedensowym, który bez wątpienia wyróżnił go z masy internetowych opowiadaczy bajek – mianowicie tuż po rosyjskim ataku na Ukrainę przeprowadził i opublikował na swoim kanale na YouTubie wiernopoddańczy, bezkrytyczny wywiad z ambasadorem Federacji Rosyjskiej. Co najmniej od tego momentu zasięgi naszego bohatera znacząco wzrosły – można zgadywać, że dzięki zorganizowanemu wsparciu rosyjskich farm trolli. I nic to, że jego aktywność publiczną identyfikowali jako „prorosyjską” także ludzie z zupełnie innej politycznej bajki niż minister Żaryn albo całkiem spoza polityki, jak choćby popularny dziennikarz śledczy Tomasz Piątek czy współpracująca z OKO.press ekspertka zagadnień dezinformacji Anna Mierzyńska oraz Michał Marek z krakowskiego Centrum Badań nad Współczesnym Środowiskiem Bezpieczeństwa. Hulał sobie dalej, korzystając z prawa do wolności słowa i z podziwu godną konsekwencją budując sieć. Jego widzowie zapewne chętnie ulegają zewnętrznym pozorom merytorycznego autorytetu, ale też szukają potwierdzenia swych quasi-politycznych lęków i fobii. I przy okazji pośrednio potwierdzają też smutne oceny, że pod względem bezpieczeństwa informacyjnego III RP jest jednak państwem z dykty, i to mocno rozmokłej, skoro odpowiedzialny za nie minister może jedynie komentować działania domniemanej agentury na Twitterze.
Kilka dni temu Sykulski wraz z niejakim Sebastianem Pitoniem (też znanym wcześniej z promowania w social mediach rosyjskiej narracji, a także z agresywnej dezinformacji na temat pandemii) zaczęli wzywać Polaków do stawiania „oporu niekierowanego”, czyli de facto tworzenia siatek prowadzących np. działania dywersyjne. To wynik ich własnych przemyśleń czy rozkazów oficera prowadzącego? Bez twardych dowodów trudno wyrokować, ale korelacja tej radykalizacji z narastającymi problemami gospodarczymi i wojskowymi Rosji jest co najmniej zastanawiająca. W narracji obu panów Polska stała się państwem okupowanym przez mroczne siły (czyli spisek amerykańsko-ukraińsko-izraelski, z oczywistym komponentem masońskim), oni zaś postanowili ocalić naród od pewnej śmierci na froncie „cudzej wojny”, którą zbrodnicze NATO wypowiedziało pokojowej i całkiem niewinnej Rosji.
Naturalną konsekwencją było proklamowanie powstania „Polskiego Ruchu Antywojennego”. Na jego stronie internetowej wita logo, które w nocnych koszmarach może dręczyć osoby z jaką taką wrażliwością plastyczną, ale bez wątpienia jest pełne symboliki i działa na emocje (orzeł w koronie zdobnej krzyżem dzierży w dziobie solidną gałąź obwieszoną gronami przypominającymi oliwki). Co do haseł, ruch tworzony przez Pitonia i Sykulskiego chce m.in. zapobiec udziałowi Polski w „napastniczych wojnach Waszyngtonu”, wstrzymać pomoc finansową i wojskową dla Ukrainy, a także zlikwidować pomoc dla uchodźców znad Dniepru w Polsce. No i oczywiście przeciwstawić się „demoralizowaniu młodzieży, agendzie LGBT, ideologii gender, niszczeniu instytucji rodziny”. Czyli znów: trochę dla tchórzy, trochę dla skąpych, sporo dla zwolenników teorii spiskowych oraz fobii popularnych na skrajnej prawicy. Ruch już zaczyna serię spotkań w terenie, a także kampanię billboardową „To nie nasza wojna”. Według informacji portalu Wirtualnemedia.pl wykorzystana w niej grafika pochodzi z rosyjskiego serwisu Freelance.ru.

Między teorią a praktyką

Prorosyjskie środowiska w Polsce przeszły od działań stosunkowo subtelnych do łopatologicznych. To może świadczyć o desperacji ich mocodawców, co byłoby dobrą wiadomością, ale też zwiastować spore zamieszanie, bo hasła są jednak chwytliwe, zwłaszcza dla mniej wyrobionej publiki.
Pitoń z Sykulskim akurat w tej chwili najbardziej rzucają się w oczy, ale nie są przecież ani jedyni, ani nawet najgroźniejsi. Żeby móc zapobiegać czarnym scenariuszom, warto więc zrozumieć zjawisko. Na przykład odróżniać osobę o specyficznych poglądach lub tzw. pożytecznego idiotę od agenta wpływu. Ten ostatni to osoba zwerbowana, z przydzielonymi zadaniami, a często także odpowiednio przeszkolona i wspierana przez służby specjalne obcego państwa, która z racji swej pozycji zawodowej i społecznej jest zdolna do współkształtowania decyzji politycznych, wojskowych czy gospodarczych własnego kraju w sposób sprzeczny z jego interesami, a na korzyść państwa obcego. Agent może to czynić zarówno bezpośrednio (jako decydent, polityk lub wysoki urzędnik), jak i pośrednio (jako dziennikarz, ekspert, celebryta itp., wpływający na emocje, oceny i zachowania odpowiednio dużych grup ludności). Często pracuje, opierając się na „roju”, na który składają się lider lub liderzy oraz wspierający ich „mobilizatorzy” (przy czym te dwie kategorie nierzadko wzajemnie się przenikają, zależnie od okoliczności i pojawiających się nagle szans: w warunkach demokratycznych „posiadacz” wielotysięcznej grupy followersów w mediach społecznościowych łatwo może stać się mocnym kandydatem do jakiejś funkcji publicznej i odwrotnie – człowiek związany w przeszłości z aparatem władzy jako polityk, urzędnik, funkcjonariusz czy doradca ma ułatwione przebicie się przez bariery anonimowości). W tle pozostają zaś rzesze prostych „robotników” – przeznaczonych do zadań pomocniczych, oczywiście wspieranych też sztuczną inteligencją, w tym tysiącami botów wykonujących czarną robotę na internetowych forach.
Własna pomysłowość i talenty, usłużny rój plus wsparcie wywiadowczej centrali to narzędzia pozwalające skutecznie budować karierę agenta, poszerzać jego wpływy. Po drodze pojawiają się zaś starannie dobrane, aranżowane publikacje, stypendia, członkostwa w organizacjach itp. Ten ostatni element ma znaczenie szczególne – zdobycie miejsca w cieszącej się autorytetem, mającej szczególne walory logistyczne albo dającej dostęp do ekskluzywnej wiedzy i kontaktów organizacji to naturalny „wzmacniacz” potencjału pojedynczego agenta.
Dobrze uplasowany i prowadzony agent wpływu sufluje swoim ofiarom (decydentom i/lub opinii publicznej) narracje korzystne dla jego mocodawców. Mogą być łatwe do merytorycznego zakwestionowania, mogą być nawet wewnętrznie sprzeczne. To nieistotne. Najważniejsze, żeby były nośne i podane w lekkostrawnej formie. Ponadto taki agent może wykonywać zadania pomocnicze, np. typować osoby podatne na werbunek lub różne formy szantażu.
Co istotne, jeśli ani agent wpływu, ani jego mocodawcy nie popełnią prostych błędów, to taka praca dla obcego państwa jest niezwykle trudna do stuprocentowo pewnego zidentyfikowania i tym bardziej do powstrzymania. Na pozór człowiek wypowiada przecież tylko swoje poglądy, do których – w wolnym społeczeństwie i w demokratycznym państwie – ma pełne prawo. Nawet jeśli my sami uznajemy je za głupie, obrzydliwe czy szkodliwe, to za mało, by go wsadzać do więzienia, prawda? Nawet jeśli widzimy, że delikwent gromadzi wokół siebie coraz więcej fanów, którym objaśnia świat wedle własnej wizji, i że tworzy z nich stopniowo coraz większą i potencjalnie groźną armię wyznawców – cóż z tego? Tak działa demokracja – mówią liczni obserwatorzy. Sami agenci wpływu oczywiście też.

Metoda „na kaczkę”

Agenta wpływu czasami można namierzyć poprzez śledzenie przepływów pieniężnych. Ale nie musi on przecież otrzymywać bezpośrednich wypłat z centrali na swoje konto; tym bardziej nie pobiera raczej gotówki w rozkręcanym kamieniu w parku miejskim, na czym mogliby go nakryć czujni strażnicy naszego bezpieczeństwa. Z reguły jest finansowany pośrednio: otrzymuje np. granty z całkiem zacnych organizacji, instytucji czy fundacji, w których prowadzący go wywiad ma swoich ludzi dyskretnie przepychających, co trzeba. Konkretne działania da się finansować pod pozorem internetowych zbiórek, poprzez tysiące drobnych, anonimowych wpłat – pomysłowość profesjonalistów jest w tym zakresie bezgraniczna, a tropy niezwykle trudne lub wręcz niemożliwe do uchwycenia. Tym bardziej: do wykorzystania procesowego.
Mimo to agentów wpływu też da się czasem wsadzić i skazać, a przynajmniej powstrzymać innymi metodami. Przykład klasyczny i bodaj najbardziej znany to Francuz nazwiskiem Pierre-Charles Pathé. Nie był co prawda – jak Leszek Sykulski – dumnym nosicielem brązowego Krzyża Zasługi ani biegłym sądowym przy Sądzie Okręgowym w Częstochowie w zakresie „bezpieczeństwa i ekstremizmu politycznego”, należał za to do paryskiej śmietanki towarzyskiej jako ceniony publicysta i analityk, a także syn jednego z pionierów francuskiej kinematografii. Ten szanowany (do czasu) członek nadsekwańskiej elity działał na rzecz ZSRR w latach 60. i 70. XX w., czyli w zamierzchłych czasach przedinternetowych. Zamiast kanałów na YouTubie i profili na Twitterze wykorzystywał więc redagowane przez siebie czasopisma i fachowe biuletyny namiętnie czytywane przez decydentów V Republiki. Tworzył je na podstawie obficie dostarczanych przez KGB materiałów, co notabene pozwalało mu być niezwykle płodnym i imponująco wszechstronnym autorem. Wpadł, wedle wersji oficjalnej, przez czysty przypadek – kontrwywiad miał akurat na oku jednego z radzieckich szpiegów, z którym monsieur Pathé postanowił wymienić trefne materiały. Według wersji nieoficjalnej wiedza o działaniach i personaliach agenta pochodziła od kreta – głęboko zakonspirowanego w moskiewskiej centrali wywiadowczej, a pracującego na rzecz służb pewnego kraju NATO – i została Francuzom „sprzedana” w zamian za inne przysługi. Tak czy owak, Pathé stanął przed sądem, został skazany, a potem rychło ułaskawiony przez prezydenta Mitteranda. Podobno w zamian sporo opowiedział o KGB-owskich siatkach nad Sekwaną, w tym o innych agentach wpływu, a niektórym z nich wkrótce miały się przydarzyć tragiczne wypadki komunikacyjne.
Jeśli jednak nie mamy takiego szczęścia, jak ówczesne służby francuskie, cóż nam pozostaje? Pomocą niech będzie stare porzekadło: jeśli coś chodzi jak kaczka, pływa jak kaczka, kwacze jak kaczka i wygląda jak kaczka, to najprawdopodobniej jest kaczką. Innymi słowy: jeśli ktoś w sposób intensywny i konsekwentny głosi w przestrzeni publicznej poglądy w całości lub w dużej części zbieżne z obecnie dominującymi treściami oficjalnej propagandy rosyjskiej, za to sprzeczne z prawdą i w dodatku z polską racją stanu (a jednocześnie ewidentnie jest w pełni władz umysłowych), to można zakładać, że czyni to w złej wierze i przynajmniej w częściowym porozumieniu z jakimiś obcymi instytucjami czy na ich zlecenie. Tym bardziej jeśli ktoś podejmuje działania jawnie służące interesom agresywnego gracza zewnętrznego. Jeśli zaś chodzi o powstrzymywanie wrogiej i niebezpiecznej działalności tego typu – a z różnych względów nie możemy liczyć na ABW i prokuraturę – to możemy przynajmniej nie dopuszczać „kwaczących jak kaczka” do swego towarzystwa i do wrażliwych struktur społecznych czy politycznych. Nie udostępniajmy im trybuny, nie bierzmy od nich pieniędzy, nie zatrudniajmy ich, nie zwierzajmy się im i nie podawajmy im ręki. A jeśli przypadkiem, mimo wszystko, tak czynimy, to… nie dziwmy się potem konsekwencjom. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji