W Dixville Notch, liczącej kilkanaście mieszkańców miejscowości nieopodal granicy z Kanadą, tradycja ogłaszania wyników jako pierwszy ośrodek w kraju sięga 1960 r. Zwycięzcą w tym roku został kandydat Demokratów Joe Biden, który otrzymał wszystkie pięć oddanych głosów. Cztery lata wcześniej pojedynek był bardziej zacięty, bo Hillary Clinton wygrała stosunkiem 4-2. Jeden głos został oddany na kandydata Partii Libertariańskiej Gary'ego Johnsona.

W innej wiosce w New Hampshire, położonym 20 km na południe Millsfield, wygrał urzędujący prezydent Donald Trump, na którego zagłosowało 16 z 21 wyborców. Trzecia z miejscowości, która dotąd uczestniczyła w tradycji nocnego głosowania, Hart's Location, w tym roku zrezygnowała z praktyki ze względu na pandemię.

Mimo że pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada jest oficjalnym dniem wyborów w USA, w rzeczywistości pierwsze głosy zostały oddane znacznie wcześniej. W tym roku z wczesnego głosowania - pocztą lub osobiście w urzędzie - skorzystała rekordowa liczba 100,5 mln wyborców, co równa się 72 proc. wszystkim oddanym głosom w 2016 r.

Reklama

Mimo to, przed częścią lokali wyborczych - m.in. w kluczowym hrabstwie Pinellas na Florydzie - od rana ustawiały się długie kolejki głosujących.

Oprócz wyborów na prezydenta, Amerykanie wybierają również 1/3 składu senatu oraz cały skład Izby Reprezentantów. O ile prognozy wyborcze wskazują, że niemal pewne jest utrzymanie kontroli nad Izbą Reprezentantów przez Demokratów, to nie jest jasne, czy odzyskają kontrolę nad Senatem, gdzie obecnie większość mają Republikanie. Kluczowy będą wyniki wyborów m.in. w Karolinie Północnej i Południowej, w Georgii, Arizonie, Colorado i Montanie. W 11 stanach odbywają się również wybory gubernatorów.

We wtorkowych wyborach bierze udział jeden kandydat urodzony w Polsce - to urodzony w Słupsku Demokrata Tom Malinowski, który jest faworytem do zdobycia reelekcji do Izby Reprezentantów w swoim okręgu w New Jersey.

Pierwsze rezultaty wyborów z całych stanów zaczną spływać po północy czasu polskiego w nocy z wtorku na środę, a zwycięzca - o ile jego przewaga nie będzie minimalna - powinien być znany w środę nad ranem.

O zwycięstwie w amerykańskich wyborach szefa państwa nie decyduje liczba bezpośrednio oddanych głosów na kandydata, lecz reprezentujący poszczególne stany członkowie tzw. Kolegium Elektorskiego.

W prawie wszystkich stanach obowiązuje zasada "zwycięzca bierze wszystko", według której kandydat, który wygrał wybory w danym stanie otrzymuje głosy wszystkich jego elektorów niezależnie od tego, jak wysoko pokonał swojego przeciwnika. Wyjątkami są Nebraska i Maine, gdzie 2 głosy elektorskie przypadają zwycięzcom w całym stanie, a pozostałe - 3 w Nebrasce i 2 w Maine - zwycięzcom w poszczególnych okręgach wyborczych.

Liczba głosów elektorskich zależy od ludności stanu. Zamieszkana przez blisko 40 mln osób Kalifornia ma ich 55, Idaho z populacją powyżej 1,7 mln osób ma czterech. Do zwycięstwa potrzeba co najmniej 270 głosów elektorskich. Ubiegający się o drugą kadencję prezydent USA Donald Trump w poprzednich wyborach w 2016 roku uzyskał ich 304.

Większość stanów ma na tyle ukształtowane wyborcze preferencje, że wynik wyborów prezydenckich jest w nich de facto znany jeszcze przed głosowaniem. I tak, można przewidywać, że np. Nowy Jork przypadnie Demokratom, a Karolina Południowa - Republikanom. Gra toczy się więc o stany wahające się (tzw. swing states). W tym roku zaliczane są do nich najczęściej Floryda, Pensylwania, Michigan, Wisconsin, Karolina Północna, Iowa oraz Arizona, rzadziej - Georgia, Teksas oraz Ohio. W noc wyborczą sukcesywnie spływać będą rezultaty głosowania w poszczególnych okręgach w stanach.