Mamy narażać ludzkie życie, bo wolimy rzadziej zatrzymywać się przed przejściami? - puta Łukasz Zboralski, twórca portalu BRD24.pl, który zajmuje się bezpieczeństwem na drogach.
ikona lupy />
Łukasz Zboralski twórca portalu BRD24.pl, który zajmuje się bezpieczeństwem na drogach - fot. mat. prasowe / DGP
Przodujemy w Europie w liczbie wypadków na drogach – w 2018 r. zginęły 2862 osoby. To o ponad tysiąc więcej niż w Hiszpanii, choć ta jest od nas ludniejsza. Czy musiało dojść do tragedii na warszawskich Bielanach, by rząd wreszcie poważnie potraktował problem?
Oczywiście, że nie. Politycy od lat wiedzą, co należy zrobić, bo w ministerialnych szufladach leżą odpowiednie analizy, wiemy także, jakie rozwiązania sprawdzają się na świecie. Niestety – nie tylko za rządów PiS, lecz za poprzednich także – decydenci nie interesują się poprawą bezpieczeństwa na drogach. I dopiero po tragicznych wypadkach, jak np. ten na Bielanach, gdzie na przejściu dla pieszych zginął pod kołami pędzącego samochodu młody mężczyzna, któremu cudem udało się wcześniej zepchnąć z jezdni żonę i dziecko, w końcu pod presją opinii publicznej podejmują działania. Ale to nie jest dobre, bo taka wymuszona przez media akcyjność nie może równać się z długotrwałą i planowaną polityką.
Czy teraz rząd w końcu na poważnie zmierzy się z tym problemem?
Reklama
Mam nadzieję, bo po raz pierwszy powiedział o tym szef rządu – i to w exposé. Zapowiedział kilka szczegółowych rozwiązań, m.in. zmianę przepisu w sprawie ochrony prawnej pieszych przed przejściami. Zasugerował również ponoszenie większej odpowiedzialności finansowej przez tych, którzy łamią prawo na drogach. Być może doczekamy się sensownych zmian, które od lat odkładano.
Najgłośniej dyskutowana propozycja dotyczy wprowadzenia pierwszeństwa dla pieszych jeszcze przed pasami. Wielu krytyków uważa, że przyniesie to skutek odwrotny od zamierzonego – i tylko przybędzie ofiar na przejściach.
W Polsce trudno jest dyskutować z wieloma kierowcami, bo są przekonani, że skoro dużo jeżdżą, to wiedzą lepiej. Ja, broniąc tego przepisu, nie opieram się na domysłach czy wierze, wolę fakty i dane. Mamy liczne doświadczenia krajów zachodnich, w których takie przepisy obowiązują – i wypadków na przejściach jest znacznie mniej. Teraz mamy też argument dla tych, którzy uważają, że to co dobre na Zachodzie, u nas się nie sprawdzi. Litwini ponad rok temu dali pierwszeństwo pieszym – i liczba ofiar śmiertelnych na pasach spadła o 40 proc. – z 15 do 9. Przy czym u nich łączna liczba zabitych i wypadków rośnie, ale na przejściach spada. Oczywiście litewskie dane są niewielkie, jeśli chodzi o liczby, więc traktujmy je ostrożnie, ale na pewno są mocnym dowodem na to, że ludzie nie zaczęli bezrefleksyjnie wkraczać na przejścia, co sugerują przeciwnicy takich zmian w Polsce.
Poseł Kamil Bortniczuk z wchodzącego w skład rządu Porozumienia stwierdził, że taki przepis „w najlepszym wypadku doprowadzi to do paraliżu komunikacyjnego w miastach, bo ci bardziej ostrożni kierowcy będą się zatrzymywać przed każdym przejściem, jak ktoś tylko pojawi się przed nim”.
Dziwaczny argument. Mamy narażać ludzkie życie, bo wolimy rzadziej zatrzymywać się przed przejściami? Poza tym groźba rzekomego paraliżu miasta to humbug. Nowy przepis wymusi na nas zatrzymanie się, jednak nie zawsze. Czasem wystarczy, że w odpowiednio dużej odległości zwolnimy z przepisowej pięćdziesiątki np. do 20 km/h. Wolniejsza jazda nie oznacza zaś powiększenia korków. Przeciwnie – gdyby polscy kierowcy jeździli w miastach zgodnie z ograniczeniami, to ruch byłby płynniejszy. Poza tym nigdzie, gdzie takie regulacje obowiązują, nie nastąpił paraliż komunikacji miejskiej, co jest najlepszym dowodem na to, że taka teza jest niemądra.
Cały wywiad z Łukaszem Zboralskim przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP