Czy banki potrzebują rekomendacji Komisji Nadzoru Bankowego? Czy nie powinny one same, w swoim dobrze pojętym interesie i w interesie klientów, dbać o bezpieczeństwo pożyczanych pieniędzy?

Po 20 latach pracy w bankowości wiem, że istnienie czynnika zewnętrznego jest rynkowi potrzebne. Jest potrzebny regulator, który potrafi przygotować obiektywny zestaw najlepszych praktyk. Nasz nadzór bankowy ma więc ogromną rolę do spełnienia. Pracownicy KNF, z którym współpracuje, są bardzo dobrze przygotowani merytorycznie, by tę role pełnić. Niestety, rekomendacje nadzoru zaczęły ewoluować w kierunku dokumentów będących w istocie poleceniami. De facto stają się obowiązującym prawem, a przecież do tworzenia prawa w Polsce są powołane inne instytucje oraz formy przepisów.

W mojej ocenie nie ma przesłanek makroekonomicznych do tak głębokiej ingerencji, jak proponuje nadzór. Banki w Polsce udowodniły, że nie potrzebują restrykcyjnych regulacji co potwierdziły same prawidłowo reagując na kryzys. Obecny system udzielania kredytów funkcjonuje od 7 lat i nawet w trakcie najcięższego kryzysu finansowego we współczesnej historii gospodarczej udowodnił swoja stabilność.

Może jest to jednak potrzebne, skoro dopiero rekomendacja T wymusiła na bankach, by wprowadziły zasadę, że maksymalny koszt obsługi kredytu wynosił 50 proc. płacy dla osób zarabiających średnią krajową lub 65 proc, gdy dochody kredytobiorcy są większe. Aż trudno uwierzyć, żd wcześniej nie wszystkie banki stosowały się do takich reguł i pożyczały w zasadzie każdemu, nawet osoba która miała już kilka kredytów.

Reklama

Jednemu to się może wydawać niewyobrażalne, a innemu nie mieści się w głowie, że można wprowadzić sztywny limit. Podstawowe pytanie brzmi, skąd się wzięło 50 i 65 proc.? Gdyby to było prawdziwe zalecenie, czyli gdyby banki pod pewnymi warunkami, które można zdefiniować, mogły stosować inne zasady, to miałoby ono sens. W mojej ocenie ten wskaźnik powinien być ruchomy. W pewnych sytuacjach powinien móc wzrosnąć do 85, ale też spaść do 20 proc., jeśli w ocenie banku to lepiej opisuje profil klienta. Banki mają przecież doświadczenie w zarządzaniu wieloma ryzykami w swojej działalności i potrafią też, co udowodniły w kryzysie, zarządzać ryzykiem kredytowym. Wprowadzenie administracyjne limitu 50 proc. oznacza, że można go stosować, nawet gdy właściwą miarą byłoby 30 proc. Bo przyjęcie jednej miary dla wszystkich obywateli jest równoznaczne z wprowadzeniem prawa. Przypomina to próby egzekwowania tzw. bezpiecznej prędkości niższej w określonych warunkach drogowych od ograniczenia określonego znakiem

>>> Czytaj też: BNP Paribas: Rośnie ryzyko zacieśnienia polityki pieniężnej

Rekomendacja, czy też jak pan mówi - przepis, głosi, że ten wskaźnik maksymalnie może wynosić 50 lub 65 proc. KNF nie stwierdza, że musi aż tak wysoki.

Jestem przekonany, że to wskazanie będzie stosowane z całą ostrością. Banki nie pozwolą sobie na stosowanie wskaźnika niższego nić 50 proc., chyba że w wyjątkowych sytuacjach. Mogę się wręcz o to założyć. Proszę pamiętać, że wewnątrz banków także trwa ciągła „walka” o znalezienie właściwej formuły szacowania zdolności kredytowej. Pionom odpowiedzialnym za parametryzację ryzyka kredytowego z pewnością to nie pomoże.

50 proc. limit narzucony przez nadzór, jest uznaniowy, a Związek Banków Polskich proponuje, by wśród nowych kredytów hipotecznych odsetek pożyczek w walucie nie przekraczał 30 proc. Czy to nie jest uznaniowość?

To jest swego rodzaju proces negocjacji. Szukamy kompromisu, który mógłby sprawić, aby pierwotna propozycja nadzorcy była mniej dolegliwa dla banków. Warto podkreślić, że wprowadzenie rekomendacji S kwadrat w jej obecnym kształcie może doprowadzić do nierównowagi konkurencyjnej. Większość banków nie mogłaby kredytować w walutach obcych, bo już dawno przekroczyły proponowany 50 proc. limit.

Jak więc odnosi się pan do projektu nowelizacji rekomendacji SII, która jeśli wejdzie w życie, będzie zakazywała wielu bankom udzielania kredytów w walucie?

To ten sam przypadek. W tej rekomendacji za dużo jest pierwiastków stanowienia prawa, a nie rekomendowania, zalecania jakichś zachowań. Rekomendacja zakazuje udzielania kredytów walutowych, jeśli w całym portfelu kredytów, pożyczki w walucie stanowią ponad 50 proc. Znowu nie wiem dlaczego ten graniczny limit wynosi dokładnie 50 proc. Jest to próg całkowicie uznaniowy. To prawda, że dzisiaj 60 proc kredytów hipotecznych jest w walucie obcej, ale w nowej produkcji kredytów hipotecznych, to już tylko 27 proc. i cały czas ten odsetek spadał. Banki i klienci sami potrafili się dostosować. W kredytach korporacyjnych ten udział pożyczek walutowych jest jeszcze mniejszy. Wielu klientów nie chce zaciągać kredytu walutowego, bo są świadomi ryzyk, jakie się z tym wiążą. Co prawda obawiam się, że w obecnej sytuacji zagrożenia nawet całkowitym skasowaniem kredytów FX ich udział może ponownie wzrosnąć, bo tak właśnie jak i banki, klienci zechcą wskoczyć do odjeżdżającego pociągu.

>>> Polecamy: Kredyty we frankach szwajcarskich wciąż lepsze od kredytów w złotych

Czyli według pana KNF powinna wydawać swoje rekomendacje-zalecenia, a banki, już w konkretnych sytuacjach powinny podejmować decyzję, czy się do niej stosują?

Taka właśnie jest natura rekomendacji. Ma ona być dla banków wskazówką, pochodzącą od obiektywnego, uprawnionego do tego organu o tym, jakie powinny obowiązywać najlepsze praktyki. I te banki, w których zastosowanie rekomendacji będzie zasadne z pełnią dobrej woli zastosują się do zaleceń regulatora, dostosowując je na tyle na ile to konieczne do swojej specyficznej sytuacji.

Ale banki nie muszą sztywno realizować rekomendacji.

Tylko pozornie. Inspektorzy KNF przychodzą do każdego banku w Polsce co 2 lata. Nie zastosowanie się do rekomendacji, która semantycznie jest tylko zaleceniem, traktowane jest przez nich jak złamanie prawa. My w bankach wiemy, że niezastosowanie się do rekomendacji może być bardzo bolesne. Katalog kar jest długi, od upomnienia, po narzucenie na bank nowego administratora, czyli zarządu komisarycznego. Rekomendacja jest więc de facto bezwzględnie obowiązującym prawem.

Wielu ekonomistów sugeruje, że kryzys nie miał u nas dużej skali, gdyż banki nie zdążyły szerzej odkręcić kurek z kredytami walutowymi. Gdyby ten wybuch nastąpił 1-2 lata później, to nie bylibyśmy zielona wyspą i banki miały by dużo większe problemy.

Ta logika jest przewrotna. Kryzys w Polsce miał niewielką skalę dlatego, że mamy taką, a nie inną strukturę kredytów. Jako przykład niebezpieczeństw wynikających z kredytowania w walutach podawane są kraje bałtyckie, Rumunia i Węgry. W tych krajach nawet 90 proc. całej akcji kredytowej to były kredyty w walucie obcej. Polska nigdy nie otarła się nawet o taki wskaźnik. W krajach rozwiniętych z kolei, gdzie bańka z kredytami hipotecznymi wzrosła do gigantycznych rozmiarów i to również skutkowało kryzysem, kredyty były udzielane w rodzimej walucie. Więc nie widzę tu logicznych przesłanego do powtarzania, że w Polsce mógłby się zrealizować scenariusz z tych rynków.

Nawet w tej chwili są banki, które mają portfel hipoteczny składający się w 90 proc z kredytów walutowych.

My też taki mamy, ale w całym portfelu kredytowym, to jest mniej niż 50 proc. W portfelach mamy przecież kredyty gotówkowe i dla firm. W całym systemie bankowym, ten udział kredytów walutowych jest wyjątkowo niski w porównaniu z krajami, które doświadczyły kryzysu.

Można sobie jednak wyobrazić sytuacje, w której przekraczamy kolejny poziom długu publicznego i cena euro wzrasta do 6 zł. Wówczas nie tylko kredytobiorcy będą mieli problem, ale też banki, które tych kredytów udzieliły i w konsekwencji cała gospodarka.

Tego oczywiście nie można wykluczyć, ale wówczas największym naszym problemem wcale nie będą kredyty walutowe. Proszę mi uwierzyć, że jeżeli euro będzie kosztowało 6 zł i stan taki utrzymałby się dłużej niż 1-2 miesiące, to bez względu na to, czy klient będzie miał kredyt z złotych, czy w euro, nie będzie w stanie tych pieniędzy oddać. Gospodarka będzie wówczas w stanie całkowitej zapaści i będziemy jako kraj niewypłacalni. Nadzór bankowy jest od tego by kontrolować, czy banki działają bezpiecznie i są w stanie oddać depozyty. W warunkach, w których tzw. ryzyko systemowe (makroekonomiczne) nie jest katastrofalne, rolą nadzoru finansowego nie jest natomiast opieka nad systemem monetarnym.

>>> Zobacz aktualne kusy walut NBP

Mówi się, że skutkiem nacisków KNF i jego nowej rekomendacji, jest dzisiaj ograniczenie przez banki akcji kredytowej w walucie.

Jest wręcz przeciwnie. W sytuacji gdy miała wejść w życie pierwotna rekomendacja S, naturalnym dążeniem banków i klientów było, aby jeszcze załapać się na stary system. Więc jeśli zastanawiać się nad wpływem zapowiedzi wprowadzenia SII, to raczej tylko w ten sposób, że dzisiaj kredytów walutowych jest nieco więcej. Gdybyśmy usunęli groźbę wprowadzenia nowej rekomendacji, to jestem przekonany, że kredytów hipotecznych w walucie byłoby jeszcze mniej.

Kredyty w walucie powinny więc pozostać?

Wiemy, że za kilka lat będziemy w strefie euro. Taka jest wola polityczna, oczekiwanie społeczne i długoterminowa logika ekonomiczna. Kredyt hipoteczny jest najczęściej udzielany na kilkadziesiąt lat, a klienci najczęściej sięgają dziś właśnie po euro nie po franka. Dlatego dzisiejsze próby likwidowania tego zjawiska, nie są potrzebne. Udział kredytów walutowych spada, większość nowych klientów nie chce ponosić ryzyka walutowego i w tej sytuacji KNF proponuje nowe ograniczenia. Domyślam się dlaczego tak się dzieje. Problemem nie jest troska o banki i naszych klientów, ale makroekonomia. Jeśli klienci bedą w zbyt dużym stopniu, korzystać z kredytów euro, to osobom odpowidzialnym za sytuację makroekonomiczną i politykę monetarną uniemożliwi to regulowanie strumienia kredytów w gospodarce, np. poprzez wysokość stopy procentowej. To jest prawdziwa obawa. Niemniej powtórzę, tym nie powinien zajmować się KNF. Nadzór powinien się skupić na tym, czy banki są dobrze wyposażone kapitałowo i organizacyjnie i by stosowały odpowiednie metody symulacji, które pozwolą klientom zrozumieć, jakie mogą być skutki zmian kursu walutowego i wysokości stóp procentowych.

Od wprowadzenia w życie rekomendacji S kurs franka wahał się od 2 zł do 3,2 zł. To jest 60 proc. wzrost kursu i kredyty nadal są bardzo regularnie spłacane. Euro zdrożało od 3,2 zł do 4,8 zł. Klienci przeszli przez gwałtowne zmiany kursu walutowego i nie zaznaliśmy katastrofy kredytowej. Nie znam żadnego banku, który odczuwał by z tego powodu problemy ze spłatą kredytów walutowych. Wszyscy jesteśmy narażeni na ryzyko walutowe w każdym aspekcie życia, niezależnie od tego, czy mamy kredyt walutowy czy nie. Kupując na przykład samochód musimy się liczyć z wahaniami cen benzyny, wynikającymi ze zmian kursów walut, za które surowce są kupowane. Dlatego uważam, ze to sami klienci powinni decydować jaki poziom ryzyka są skłonni akceptować. Rolą banków jest tylko (ale i aż) uświadomienie klientom realnej skali ryzyka. Moim zdaniem nie powinniśmy jednak mówić klientowi co powinien robić i jaki kredyt brać.

Wiesław Thor jest wiceprezesem zarządu i dyrektor do spraw zarządzania ryzykiem BRE Banku.