Kryzys zadłużeniowy całkowicie zmienił układ sił wewnątrz UE. Małe kraje, głównie te borykające się z problemem niewypłacalności, coraz częściej są stawiane przez gigantów wobec faktów dokonanych. Niemcy i Francja od kilku miesięcy na własną rękę konstruują plan wyprowadzenia wspólnej europejskiej waluty z najgłębszego kryzysu w historii. Mali gracze będą krok po kroku tracić kolejne elementy narodowej suwerenności.
Kryzys finansowy radykalnie zmienił pozycję małych krajów w Unii Europejskiej. Coraz częściej stają przed trudnym wyborem: przyjąć twarde warunki stawiane przez dużych graczy albo ryzykować bankructwem.
W minioną sobotę Estonia wybrała to pierwsze. Choć tylko 25 procent mieszkańców opowiada się za porzuceniem korony, kraj stał się 17. członkiem strefy euro. Jego bałtyccy sąsiedzi natychmiast zapowiedzieli, że także pójdą tym śladem.
Ugiąć nie chcą się wciąż Węgry, ale ich los jeszcze dobitniej pokazuje upadek znaczenia mniejszych państw w Unii. Tego samego dnia, w którym na ulicach Tallina po raz pierwszy zaczęto płacić w euro, stery UE objął premier Węgier Viktor Orban. Ale tylko teoretycznie. W Brukseli, a tym bardziej w Paryżu i Berlinie, nikt nie słuchał założeń programu węgierskiego przewodnictwa we Wspólnocie. Ruszyła za to ostra kampania przeciwko podatkom nałożonym przez Budapeszt na zyski zagranicznych koncernów, a przede wszystkim przeciw ustawie medialnej, która pozwala władzom ingerować w treść artykułów, programów telewizyjnych i radiowych.

>>> Czytaj także: Węgry: Stawiamy pytanie o wolność gospodarczą w UE

Reklama
– To zasadnicze ograniczenie wolności prasy i Francja, tak jak inne kraje Unii, życzy sobie zmiany tekstu ustawy – stwierdził bez ogródek rzecznik rządu Francois Baroin. W Paryżu, rzecz jasna, nikomu nie przeszkadza, że premier sąsiednich Włoch Silvio Berlusconi od lat de facto kontroluje wszystkie prywatne i publiczne stacje telewizyjne. Różnica jest taka, że Italia to kraj wielki i ludny, Węgry zaś – ledwie 10-milionowy liliput.
Połajanka Pałacu Elizejskiego to jednak nic w stosunku do drakońskich warunków finansowych, jakim pod dyktando Niemiec musiała poddać się Irlandia w zamian za ratunek przed bankructwem. Oprocentowana na prawie 6 proc. pożyczka 70 mld euro jest zdaniem większości ekonomistów w dłuższej perspektywie nie do spłacenia. Nawet jeśli irlandzki rząd będzie nadal bezwzględnie ciął emerytury, pensje urzędników, subwencje socjalne czy inwestycje. Nic dziwnego, że Jose Socrates, premier Portugalii – innego małego kraju zagrożonego bankructwem – robi wszystko, aby uniknąć podobnego losu. Jednak rynki finansowe nie ufają już niewielkim „peryferyjnym” państwom unii walutowej i zapewne Lizbonie nie uda się w tym roku sprzedaż obligacji za około 20 mld euro niezbędne dla obsługi długu. To zaś będzie oznaczało, że także Portugalia, po Grecji, Irlandii, Węgrzech czy Estonii, stanie się kolejnym małym państwem Unii, którego założenia polityki gospodarczej będą podyktowane przez potentatów Wspólnoty.

Trichet krzyczy: Zniszczycie euro

Na celowniku ostatnio znalazł się także 800-tysięczny Cypr. Problemem wyspy jest z jednej strony skala złych długów nagromadzonych przez Bank of Cyprus, Marfin Popular Bank czy Hellenic Bank, a z drugiej bardzo bliskie związki kapitałowe z Grecją. Jeśli, co staje się coraz bardziej prawdopodobne, Ateny ogłoszą bankructwo, Nikozja straci przynajmniej 1/5 swoich rezerw walutowych, które ulokowała w greckich obligacjach. Wyjście pozostanie tylko jedno: prosić o jałmużnę kanclerz Angelę Merkel i podporządkować się jej oczekiwaniom.
– Nowy układ sił w Europie powstał w deszczowy wieczór 18 października w nadmorskim kurorcie w Deauville – mówi „DGP” Mark Stocker, główny ekonomista Konfederacji Europejskich Przedsiębiorców BusinessEurope. – Tego dnia, bez żadnych konsultacji z innymi krajami Unii, Angela Merkel i Nicolas Sarkozy ustalili zasady działania Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej po 2013 r. Zawierały one dwa punkty, które stawiają pod ścianą mniejsze kraje Unii: po raz pierwszy dopuszczono zarówno możliwość bankructwa państw strefy euro, jak i przejęcie w takim przypadku części kosztów niewypłacalności przez prywatnych nabywców obligacji.
Obradujący tego samego dnia w Luksemburgu ministrowie finansów UE zostali poinformowani o nowych regułach w e-mailu rozesłanym przez niemieckiego wiceministra Jorga Asmussena. Wiadomość wywołała panikę. – Zniszczycie euro – krzyczał obecny na sali prezes Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet, który mimo że jest Francuzem, nie został wtajemniczony w szczegóły rozmów Sarkozy'ego i Merkel.
Wiadomość wywołała także gwałtowną reakcję rynków. Nagle okazało się, że zakup uważanych dotąd za pewne obligacji krajów strefy euro, a przede wszystkim tych mniejszych i „peryferyjnych”, wcale nie jest taki bezpieczny. Irlandzki premier Brian Cohen, który od wielu miesięcy starał się znaleźć kolejne dziesiątki miliardów euro na pokrycie kolosalnych strat banków Zielonej Wyspy, niespodziewanie stanął w obliczu pętli zadłużenia. Jeszcze przez miesiąc Irlandię podtrzymywała przy życiu kroplówka preferencyjnych pożyczek Europejskiego Banku Centralnego. Jednak 18 listopada Trichet zapowiedział szefowi Banku Irlandii Patrickowi Honohanowi, że taki układ dłużej trwać nie może. 10 dni później Irlandczycy zgodzili się na plan ratunkowy Brukseli, które nawet przez ekspertów jest uważany za drastyczny. – Merkel narzuciła Irlandczykom takie warunki z dwóch powodów – tłumaczy „DGP” Nicolas Veron, ekonomista brukselskiego Instytutu Breugla. – Po pierwsze bała się efektu domina, czyli tego, że po Grecji i Irlandii kolejne małe kraje Unii będą występowały o pomoc. Irlandzki przykład miał je odstraszyć i zmobilizować do szukania oszczędności na własną rękę. Po drugie kanclerz chciała powstrzymać rosnące niezadowolenie wyborców, którzy buntują się przeciwko finansowaniu „rozrzutnych państw Unii” przez niemieckich podatników.

Nikt nie chce się narazić Niemcom

Choć początkowo pomysł Merkel popierali tylko Holendrzy, Finowie i Francuzi (w zamian za porzucenie przez Berlin idei nałożenia automatycznych kar dla krajów, które mają nadmierny deficyt budżetowy), na szczycie w Brukseli 15 grudnia został on bez większego sprzeciwu zaakceptowany przez wszystkich przywódców UE jako „poprawka” do traktatu lizbońskiego. – Tylko premier Luksemburga Jean-Claude Juncker ośmielił się sprzeciwić takiemu rozwiązaniu – przypomina w rozmowie z „DGP” Simon Tilford, ekspert londyńskiego Center for European Reform. – Ale po raz pierwszy nie poparły go nie tylko inne, małe kraje Unii, ale nawet pozostałe państwa Beneluksu, choć przecież i one mogą mieć w przyszłości kłopoty na rynkach finansowych. Powód? W środku kryzysu finansowego nikt nie chciał narazić się Niemcom – jedynemu państwu, które zdaniem wielu ekspertów może uratować strefę euro przed rozpadem.
Pomysł Junckera był ostatnią próbą utrzymania prawa wszystkich krajów do współdecydowania o przyszłości Unii. Premier Luksemburga i zarazem najstarszy stażem przywódca UE proponował powołanie odrębnej instytucji, która emitowałaby euroobligacje, czyli wspólne papiery rządowe wszystkich państw unii walutowej. Daniel Gros, dyrektor brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS), uważa, że skorzystaliby na tym wszyscy, łącznie z Niemcami i Francją. Powstałby bowiem ogromny, wręcz porównywalny do amerykańskiego, rynek obligacji. Dzięki temu rentowność papierów skarbowych byłaby nawet niższa niż dzisiejszych bundów (obligacji Niemiec).

>>> Czytaj także: Pekin oferuje Europie ratunek. Ale nie za darmo

Irlandia jest pierwszym krajem, który w praktyce doświadcza nowych reguł działania Unii preferujących duże państwa. Jak tłumaczy były premier tego kraju, a potem ambasador UE w Waszyngtonie, John Bruton, Zielona Wyspa musiałaby przez wiele nadchodzących lat rozwijać się w tempie przynajmniej 8 proc., aby rząd zgromadził wystarczające fundusze z podatków na spłatę oprocentowanej na 6 proc. pożyczki. Nie ma na to szans, co przyznaje sama Komisja Europejska. Jej zdaniem w tym roku kraj będzie się rozwijał w tempie 0,9 proc., a w roku przyszłym – 1,9 proc. Przy radykalnych cięciach wydatków publicznych i dochodów Irlandczyków, a także rekordowym bezrobociu (14 proc.), nie bardzo widać, co miałoby być motorem wzrostu kraju, nazywanego jeszcze niedawno celtyckim tygrysem.
Irlandia jest traktowana znacznie surowiej niż większe kraje Unii, które dopuściły do powstania porównywalnej bańki na rynku nieruchomości. W Hiszpanii na kupców wciąż czeka milion mieszkań, a wartość kredytów bankowych, których nie da się odzyskać, jest oceniana na setki miliardów euro. Jednak ryzyko, że Madryt będzie zmuszony do wystąpienia do Brukseli o ratunek, pozostaje niewielkie. – Działa magia skali. Kraj duży zawsze wzbudza większe zaufanie choćby dlatego, że rynek jego obligacji jest o wiele głębszy. Choć Włochy mają największy dług publiczny w Unii, nie wywołuje to paniki, m.in. dlatego, że znaczną część zobowiązań posiadają sami Włosi. Państwem, który dzięki temu może pozwolić sobie na najwięcej, są Stany Zjednoczone – mówi „DGP” Neil Shearing, analityk agencji Capital Economics w Londynie.
W tym roku walka o względy inwestorów między małymi i dużymi krajami Unii stanie się szczególnie zaciekła. Państwa Unii będą bowiem musiały sprzedać obligacje aż za 800 mld euro, aby obsłużyć dług i dodatkowo zdobyć 400 mld euro na pokrycie kosztów złych długów banków. Nie jest jednak pewne, czy znajdzie się wystarczająco dużo chętnych na zakup tak wielkich zobowiązań. Tym bardziej, że jak zaznacza publicysta „Financial Times” Wolfgang Muenchau, wiele bezpiecznych krajów spoza strefy euro, jak Polska czy Turcja, oferuje obligacje o wysokiej rentowności rzędu 6 procent. – W tej sytuacji całkiem prawdopodobne jest „wypchnięcie” obligacji mniej pewnych państw, a przede wszystkim Portugalii (Grecja i Irlandia dzięki unijnym planom ratunkowym przez najbliższe lata nie będą sprzedawały obligacji na rynku) przez obligacje państw uważanych za pewniejsze, przede wszystkim Niemiec – zaznacza Neil Shearing.
Wśród małych krajów Unii próbę wyrwania się z kleszczy programów naprawczych inspirowanych przez Niemcy podjął na razie tylko premier Węgier. Viktor Orban odwrócił logikę recepty, którą zaaplikowano Irlandczykom i Grekom. Radykalne obniżenie podatków od zysków firm i dochodów osobistych ma doprowadzić do przyspieszenia wzrostu gospodarczego i w konsekwencji zapewnić środki na spłacenie długu publicznego. Jednak, jak przyznaje Zsolt Darvas, ekspert Instytutu Breugla, to ryzykowne założenie, bo Orban przy okazji naraża się Brukseli, nakładając specjalne obciążenia na wielkie koncerny, podcinając niezależność banku centralnego czy likwidując OFE. – Czy w dzisiejszym, globalnym świecie, 10-milionowe Węgry samodzielnie wyrwą się z kryzysu? Można mieć wątpliwości – przyznaje Darvas.

>>> Czytaj też: KE ruszyła na ratunek koncernom. Sprawdza "niesprawiedliwy" podatek na Węgrzech

Mały rośnie wolniej

Jeszcze trzy lata temu małe kraje Unii mogły rozwijać się w podobnych warunkach jak ich więksi sąsiedzi. Taki był podstawowy sens jednolitego rynku. Estońska czy portugalska firma miała równy dostęp do 500 milionów konsumentów we Wspólnocie jak firma niemiecka czy francuska. Kryzys zmienił jednak ten układ. Coraz większą rolę odgrywa bowiem rynek wewnętrzny każdego z krajów UE. To dzięki niemu Polska suchą stopą przeszła przez krytyczny rok 2009 i pozostała jednym z najszybciej rozwijających się państw Unii w roku następnym. Półtoramilionowa Estonia czy ośmiosettysięczny Cypr już takiej możliwości nie mieli.
Tę różnicę widać coraz mocniej po prognozach wzrostu gospodarczego opracowanych przez Komisję Europejską. Przed kryzysem liderami były tu zwykle małe kraje, którym łatwiej było wprowadzić przyjazny dla biznesu system gospodarki rynkowej. Listę najzamożniejszych państw Wspólnoty otwierały Luksemburg, Irlandia i Austria, zaś republiki bałtyckie najszybciej przełamywały odziedziczoną po komunizmie zapaść cywilizacyjną. Jednak teraz małe kraje mają słabe perspektywy wzrostu. Zdaniem Brukseli PKB Portugalii w tym roku zmniejszy się o 1 proc., zaś w przyszłym wzrośnie o 0,8 proc., natomiast Grecji w tym samym czasie spadnie o 3 proc., a następnie zwiększy się o 1,1 proc. Niespodziewanie państwem, które najszybciej goni bogatą, zachodnią czołówkę, okazała się natomiast Polska (tylko w 2009 r. skoczyliśmy z 56 do 61 proc. średniej europejskiej). Decydują znów nasz rozmiar i silny rynek wewnętrzny.
Różnicę między tym, na co mogą pozwolić sobie duże kraje Unii, a na co małe, pokazują jeszcze lepiej plany przyjęcia euro. Gdy przyszłość unii walutowej jawi się w niepewnych barwach, o takiej akcesji w ogóle nie myśli brytyjski premier David Cameron. Ale także w Polsce rząd zarzucił ustalenie jakiejkolwiek daty przyjęcia wspólnej waluty. Estonia uznała natomiast, że nie ma wyjścia, bo jej gospodarka (19 mld euro) jest tak mała, że może zostać zmieciona przez atak spekulacyjny na koronę i musi dobić do kolosa Eurolandu (8,4 biliona euro) na każdych warunkach. – Nasze banknoty są piękne, ale niestety nikt nie chce im zaufać – tłumaczył swoim rodakom w orędziu noworocznym prezydent Toomas Henrik.
Polityka utrzymywania sztywnego kursu korony do euro już w przeszłości kosztowała Tallin bardzo wiele (dochód narodowy kraju spadł o 14 proc. w 2009 r.). Kraj nie mógł bowiem ani zdewaluować swojego pieniądza, aby pozostać konkurencyjnym na rynku europejskim, ani powstrzymać zalewu tanich kredytów nadmuchujących bańkę nieruchomościową. Przystąpienie do strefy euro oznacza, że estoński rząd ostatecznie pozbywa się tych narzędzi.
– Europejski Bank Centralny prowadzi jednolitą politykę monetarną dla wszystkich 17 krajów unii walutowej. Z definicji musi to oznaczać, że uwzględnia przede wszystkim potrzeby największych państw jak Niemcy i Francja, które mają jednak zupełnie inną strukturę gospodarki niż mniejsze państwa na dorobku jak Estonia – zaznacza Simon Tilford. Jednak nie tylko Estonia, ale także pozostałe republiki bałtyckie są gotowe podjąć ryzyko, byle choć trochę uniezależnić się od kaprysów rynków finansowych. – Gratulujemy Estończykom jako pionierom, ale mogę zapewnić, że ich dogonimy – oświadczył w Nowy Rok agencji AFP rzecznik litewskiego premiera Virgis Valentinavicius.
Uwarunkowania finansowe przede wszystkim przyczyniły się do załamania pozycji małych krajów w Unii. Ale nie tylko one. Kryzys zbiegł się z wejściem w życie 1 grudnia 2009 r. traktatu lizbońskiego. Miał on wzmocnić brukselskie instytucje, tak aby skutecznie dbały o interesy wszystkich krajów Unii, niezależnie od ich wielkości. Temu właśnie celowi miało służyć powołanie nowego przewodniczącego Rady Europejskiej, a także szefa europejskiej dyplomacji. W cień postanowiono zaś zepchnąć rolę krajów, które w danym półroczu sprawują przewodnictwo w Unii.

Wielcy nie oddadzą władzy

Plan jednak nie wypalił. W kluczowych momentach kryzysu Jose Manuel Barroso, Herman Van Rompuy czy Catherine Ashton byli nieobecni. Charakterystyczne, że w depeszach ujawnionych niedawno przez WikiLeaks amerykańscy dyplomaci w ogóle nie wspominają o tych postaciach. Także kolejne kraje, które przewodniczyły w tym czasie Unii – Hiszpania, Belgia, a teraz Węgry – nie miały żadnego wpływu na sposób ratowania strefy euro przed rozpadem.
– Początkowo Angela Merkel wcale nie chciała wzmacniać roli Niemiec w Unii – mówi Nicolas Veron. – Jednak gdy na przełomie 2009 i 2010 roku groziło seryjne bankructwo największych europejskich banków, Bruksela okazała się bezradna i ktoś musiał przyjść na ratunek. Właśnie wtedy zaczęła się seria spotkań przywódców największych krajów Unii, która trwa nieprzerwanie do dziś – dodaje.
Nowy układ władzy we Wspólnocie, który zrodził się w nadzwyczajnych warunkach kryzysu, nie zniknie wraz z ustabilizowaniem się sytuacji gospodarczej. Wielkim krajom raz zdobytą władzę trudno będzie oddać. Na razie trudno zgadnąć, w jaki sposób mniejsze państwa mogłyby je do tego zmusić, pozostaje im więc jedynie rola wasala wkomponowana w zgrabne formułki unijnego prawodawstwa.