Czy istnieje globalne ocieplenie? Nie ma miesiąca, by naukowcy nie opublikowali raportu, w którym dowodzą oni, że klimat Ziemi nie zmienia się z powodu emisji CO2, albo odwrotnie – ostrzegali, że bez natychmiastowego drastycznego ograniczenia produkcji gazów cieplarnianych czeka nas katastrofa. W tym sporze prawda naukowa ma już drugorzędne znaczenie. Stała się tylko narzędziem w grze interesów wartej biliony dolarów, której wynik pogrąży niektóre branże gospodarki, a nawet państwa, inne zaś wypromuje. I właśnie w tym kontekście należy rozpatrywać zawetowanie przez Polskę ostatniej ekologicznej inicjatywy UE.
Ostrzeżeniem dla Warszawy – przed zgodą na duńską propozycję dotyczącą poziomu emisji dwutlenku węgla – mogą być doświadczenia naszego zachodniego sąsiada. Po zniszczeniu przez tsunami japońskiej elektrowni Fukushima w marcu ubiegłego roku kanclerz Angela Merkel podjęła decyzję o zamknięciu siedmiu reaktorów i stopniowym wygaszaniu pozostałych. Ich miejsce miałaby jednak zająć nie produkcja elektryczności ze spalania węgla (Niemcy wydobywają go wciąż najwięcej w Unii), ale rozwój odnawialnych źródeł energii. Ambitne plany rządu zakładają, że już za osiem lat aż 35 proc. prądu pochodziłoby z paneli słonecznych, wiatraków czy elektrowni wodnych.
– Taka zmiana nie będzie nic kosztować. Cena elektryczności wzrośnie tylko o 1 eurocent na kilowatogodzinie – zapewniał jesienią minionego roku minister ochrony środowiska Norbert Rottgen. Prawda okazała się inna. – Rząd przyjął zbyt optymistyczne założenia. W praktyce do 2020 roku ceny elektryczności w Niemczech wzrosną co najmniej o 20 proc., czyli o 5 eurocentów na kilowatogodzinie – mówi DGP Ansgar Belke, profesor ekonomii Uniwersytetu w Duisburgu.
Reklama
Jednym z wyjątkowo prozaicznych problemów, którego nie uwzględniły opracowane w pośpiechu optymistyczne plany Merkel, była gospodarcza i ekologiczna specyfika Niemiec. W tym kraju opłaca się budować potężne elektrownie wiatrowe na północy, wzdłuż wybrzeża. Jednak przemysł ciężki to domena południa Republiki Federalnej. Stąd konieczność budowy kosztownej infrastruktury przesyłowej oraz perspektywa utraty części energii w trakcie transportu.
Innym problemem jest specyfika pracy paneli słonecznych. W tej dziedzinie Niemcy są zdecydowanym liderem w Europie: na dachach swoich domów ogniwa fotowoltaiczne ma już zainstalowanych przeszło milion rodzin w RFN. Taki potencjał mógłby zastąpić znaczną część energii produkowanej przez zamknięte w ubiegłym roku reaktory atomowe. Ale tylko teoretycznie. Wydajność paneli jest uzależniona od pór dnia i pór roku. Właśnie dlatego Niemcy, które do niedawna były eksporterem netto prądu, od zeszłego roku muszą go sprowadzać po wyższych cenach z Francji i Czech. – Subwencje do produkcji energii odnawialnej pochłaniają co roku 12 mld euro. Ale okazuje się, że to wciąż za mało, aby ten sektor mógł się szybko rozwijać. Potrzeba więcej pieniędzy, o które w okresie kryzysu nie jest łatwo – zwraca uwagę Belke.

Biznes ucieka

Niemieccy przedsiębiorcy już teraz przeklinają wątpliwej jakości analizy naukowe, w imię których rząd prowadzi politykę energetyczną. Na początku zeszłego roku, jeszcze przed zamknięciem części reaktorów atomowych, ceny prądu dla odbiorców przemysłowych i tak już należały do najwyższych w Europie. Podczas gdy średnia stawka w UE wynosi 13,5 eurocentów za kilowatogodzinę, w Niemczech było to 16,7 eurocenta. Spośród dużych krajów Wspólnoty stawki za kWh wyższe są tylko we Włoszech (17,5 eurocenta). Ale już we Francji (dzięki energii atomowej) przedsiębiorcy płacą za prąd 10,1 eurocenta, w Hiszpanii – 13,2, a w Wielkiej Brytanii – 11,8.
– Perspektywa znaczącego wzrostu cen energii jest dziś największym zagrożeniem dla Niemiec jako państwa, w którym będą lokowane inwestycje przemysłowe – ostrzega na łamach tygodnika „Der Spiegel” przewodniczący Stowarzyszenia Niemieckich Izb Przemysłowo-Handlowych Hans Heinrich Driftman. Problemy już się zresztą zaczęły. ThyssenKrupp, największy koncern hutniczy kraju, zapowiedział, że w razie wzrostu cen prądu zlikwiduje co najmniej 5 tys. miejsc pracy. Ostrzeżenie nie jest gołosłowne: firma sprzedała hutę w Krefeld fińskiemu konkurentowi Outokumpu, który zamierza przenieść produkcję do rodzimego kraju. Powód: za kilowatogodzinę przedsiębiorcy w Finlandii płacą 11 eurocentów.
To nie koniec złych wiadomości. – Niemiecki przemysł w znacznie większym stopniu ucierpiałby z powodu programu walki z ociepleniem klimatu Ziemi, gdyby nie kryzys. Dzięki niemu ceny emisji dwutlenku węgla spadły z 17 euro za tonę do ok. 8. A kryzys powoli przemija – mówi DGP Jorge Nunez, ekspert do spraw klimatycznych w brukselskim Centrum Europejskich Analiz Klimatycznych (CEPS).
Zgodnie z ustanowionym w 2005 roku Europejskim Systemem Handlu Prawami do Emisji (EUETS) ponad 10 tys. firm Wspólnoty otrzymuje pozwolenia na produkcję określonej ilości dwutlenku węgla oraz innych gazów potęgujących efekt cieplarniany. Jeśli dany zakład przekroczy normę, to albo musi płacić kary, albo musi dokupić kolejne pozwolenia. Najczęściej od firm, które dzięki inwestycjom w ekologię (takie było założenie) zanieczyściły środowisko w mniejszym stopniu, niż zakładano. – Prognozy dotyczące wielkości emisji były opracowywane przed wybuchem kryzysu i okazały się nadmiernie optymistyczne. Spadek cen nie tylko nie zachęca do inwestowania w odnawialne źródła energii, ale wręcz promuje produkcję energii z węgla – wskazuje Nunez. Jednym z przykładów jest niemiecki koncern hutniczy Salzgitter AG, który w latach 2008 – 2011 zgromadził wolne pozwolenia na emisję 7,5 mln ton CO2. Nie tylko nie musiał więc kupować dodatkowych filtrów i innych kosztownych technologii ekologicznych, ale mógł wręcz zarobić na tym, że inni „smrodzą”.
To jednak w każdej chwili może się skończyć. Komisja ds. ochrony środowiska Parlamentu Europejskiego przyjęła uchwałę, w której wzywa do ograniczenia o 8 proc. (1,4 mld) liczby pozwoleń na emisję CO2. Jeśli jej stanowisko podzielą Rada UE i Europarlament, stawki za pozwolenia mogą, zgodnie z pierwotnymi założeniami, skoczyć w górę. – To niebezpieczny układ. Okazuje się, że tak jak w systemie komunistycznym, o tym, czy produkcja jest opłacalna, czy nie, będą decydować politycy, a nawet biurokraci w Brukseli – ostrzega Fabian Zuleeg z European Policy Center w Brukseli.

Polska tylko straci

System praw do emisji nie istnieje u żadnego z wielkich rywali gospodarczych UE: USA, Chin czy Rosji. Stąd bardzo realne zagrożenie, że w razie wzrostu cen praw do emisji, a także samych stawek za energię elektryczną, najbardziej energochłonne unijne zakłady przeniosą działalność poza Wspólnotę.
– Ta sytuacja stanowi dla Polski szczególne zagrożenie z przynajmniej dwóch powodów. Z jednej strony ceny elektryczności już teraz (12,5 eurocentów za kWh) nie należą do niskich (w Bułgarii jest to 7,8 centa). A z drugiej każde wahnięcie w górę będzie miało poważniejsze skutki niż w krajach zachodnich ze względu na dwukrotnie większą energochłonność waszej gospodarki – ostrzega Zuleeg.
Choć Bruksela zobowiązała się do ograniczenia do 2020 roku emisji CO2 o 20 proc. w stosunku do poziomu z 1990 roku, do tej pory Polska nie miała problemów z wytrzymaniem unijnego tempa. W momencie upadku komunizmu nasza gospodarka była zdominowana przez wielkie kombinaty z przestarzałymi technologiami. Część z nich zbankrutowała, a część została zmodernizowana – i to wystarczyło, by mimo szybkiego wzrostu gospodarki przez kolejne dwie dekady emisja gazów cieplarnianych znacznie spadła. O ile w 1990 roku nasz kraj był odpowiedzialny za wpompowanie do atmosfery 453 mln ton dwutlenku węgla, w 2009 roku było to już tylko 377 mln ton.
Jednak dalsze podkręcanie przez Brukselę celów klimatycznych miałoby dla Polski o wiele groźniejsze skutki. A do tego właśnie dąży sprawująca w tym półroczu przewodnictwo w Unii Dania. Na początku marca Kopenhaga starała się przekonać kraje UE do przyjęcia planu, zgodnie z którym emisje CO2 zostałyby zredukowane (w stosunku do poziomu z 1990 roku) o 40 proc. w 2030 roku, 60 proc. w 2040 roku i 80 – 95 proc. w 2050 roku. Propozycja przepadła, bo zawetowała ją Warszawa.
Nasz rząd zdecydował się na taki krok, bo stawką w tej grze jest konkurencyjność polskiej gospodarki. Zdaniem Piotra Jeżowskiego z warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej samo osiągnięcie pierwszego z tych celów oznaczałoby, że przez nadchodzące 22 lata tempo rozwoju PKB naszego kraju byłoby wolniejsze aż o 1 punkt procentowy rocznie. W takim roku jak obecny, gdy gospodarka ma się rozwijać tylko o 3 proc., oznaczałoby to zredukowanie ekspansji aż o 1/3.
Do zbieżnych wniosków doszła kilka miesięcy temu agencja konsultingowa Ernst & Young, która oszacowała, że zredukowanie emisji CO2 o 30 proc. do 2030 roku zmusiłoby nasz kraj do wydania 90 mld euro na kupno zielonych technologii produkcji energii. To aż 2/3 pomocy strukturalnej, jaką w najlepszym przypadku otrzymamy w tym czasie z Brukseli.
Założenia przygotowane przez Danię są trudne do przełknięcia nie tylko dla Polski. Choć oficjalne weto postawiła tylko Warszawa, to państw, które nie akceptują programu lansowanego przez Kopenhagę, jest znacznie więcej – mówią DGP proszący o zachowanie anonimowości dyplomaci w Brukseli. Zdaniem naszych rozmówców podobne uważają także Hiszpania, Węgry, Czechy oraz republiki bałtyckie. Jednak wolą one „ukryć się za Warszawą”, by nie zrażać do siebie europejskiej opinii publicznej, która jest bardzo czuła na punkcie środowiska.

Zarobią bogaci

Czy zatem UE jest naiwna, próbując narzucić ciężar nadmierny dla rozwoju swojej gospodarki, choć na takie rozwiązanie nie zgadza się żadna z pozostałych potęg gospodarczych świata? Jorge Nunez uważa, że rozgrywka o ostateczny kształt redukcji emisji gazów cieplarnianych odbywa się na dwóch płaszczyznach: w samej Unii i między Wspólnotą a resztą globu.
Interesy krajów członkowskich Wspólnoty nie są jednolite. Podczas gdy w Polsce ponad 90 proc. energii pochodzi z węgla, to we Francji niewiele mniejszy jest udział energii atomowej. Ponieważ Paryż wziął na siebie koszty budowy elektrowni, dziś samo wytworzenie energii we Francji należy do najniższych w Europie (10,1 eurocentów/kWh. Z perspektywy Francji narzucenie innym krajom Wspólnoty surowych norm emisji CO2 nie wiązałoby się zatem ze specjalnie dużymi kosztami. Pozwoliłoby natomiast na zdecydowaną poprawę relatywnej konkurencyjności francuskiej gospodarki wobec jej rywali.
– 85 proc. francuskich przedsiębiorstw ma bezpośredniego konkurenta w Niemczech, jeśli idzie o wytwarzane towary i usługi oraz rynki, na których są one sprzedawane. Jednak opłaty socjalne wnoszone przez francuskie przedsiębiorstwa stanowią 25 proc. PKB kraju wobec 14 proc. PKB w przypadku przedsiębiorstw niemieckich. Wprowadzenie surowych norm emisji CO2 pozwoliłoby na częściowe wyrównanie tej różnicy bez konieczności przeprowadzania bolesnych cięć w wydatkach francuskiego państwa – mówi DGP Dominique Reynie, dyrektor paryskiej Fundacji na rzecz Innowacji Politycznej (FIP). Przyjęcie forsowanego przez Duńczyków planu redukcji CO2 miałoby też z perspektywy Paryża inną zaletę: pozwoliłoby na zasadnicze zwiększenie sprzedaży elektrowni jądrowych, których czołowym producentem na świecie jest francuska Areva.
Francja nie jest jednak jedynym krajem Unii, który skorzystałby na narzuconych prawem ograniczeniach w emisji CO2 i rozwoju zielonych technologii. Niemcy stały się już światowym liderem w technologii pozyskiwania energii z promieni słonecznych. To m.in. z tego powodu czołowy niemiecki koncern Siemens już teraz aż 25 procent obrotów uzyskuje dzięki sprzedaży ogniw fotowoltaicznych, a do 2014 roku chce zwiększyć ten wskaźnik do 40 proc. Specjalnością Duńczyków jest energia wiatrowa. Koncern Vestas jest w tej dziedzinie światowym liderem – wytwarza ok. 15 proc. wszystkich turbin wiatrowych instalowanych na naszym globie. Z kolei Wielka Brytania stawia na technologię czystego węgla (CCS): dzięki niej nowe tradycyjne elektrownie będą w stanie wychwytywać odprowadzany dwutlenek węgla, a nawet – po jego kondensacji – przekształcać w paliwo. Konsorcjum złożone z koncernów Scotish Power, Shell i National Greed rozpoczęło budowę za 1,5 mld funtów pierwszej takiej instalacji na Wyspach. Na razie koszt produkcji energii nie jest tu konkurencyjny i wymaga sowitych dotacji państwa. Ale udziałowcy przedsięwzięcia traktują to jako inwestycję w przyszłość. Zdaniem ekspertów Międzynarodowej Agencji Energii (IEA) do 2020 roku będzie musiało powstać 850 takich elektrowni, jeśli Stany Zjednoczone, Chiny i inne wielkie potęgi gospodarcze świata przyłączą się do unijnej inicjatywy zredukowania emisji CO2 o 20 proc.
Na razie na to się nie zanosi. Dwa lata temu konferencja klimatyczna w Kopenhadze nie zakończyła się klapą, bo Stany Zjednoczone, Chiny, Indie, Brazylia i RPA przyjęły oddzielną deklarację, w której uznały istnienie problemu ocieplenia klimatu i konieczność zwalczania emisji dwutlenku węgla, choć nie przyjęły na siebie żadnych zobowiązań prawnych ani kalendarza redukcji. Jednak na zakończonej w grudniu ubiegłego roku konferencji klimatycznej w Durbanie został zrobiony znaczący krok naprzód. Delegacja Chin po raz pierwszy zapowiedziała, że w przyszłości może przyjąć prawnie zobowiązujące cele redukcji emisji gazów powodujących efekt cieplarniany. Choć pod warunkiem że kraje wysokorozwinięte uwzględnią w ostatecznym porozumieniu własne emisje CO2 z okresu szybkiego uprzemysłowienia w ostatnich dekadach. Rozumowanie Pekinu jest proste i mogłyby się pod nim podpisać niemal wszystkie państwa wschodzące, od Brazylii po Indie i Rosję: Ameryka i Zachodnia Europa zbudowały swoją zamożność na taniej energii pochodzącej ze spalania węgla i ropy i teraz powinny dać szansę na to samo państwom mniej zamożnym.
Pekin może jednak w ostatecznym rachunku zgodzić się na rozumowanie Brukseli i przyjąć dość ambitne cele redukcji emisji CO2. – W chińskim rządzie spierają się dwie frakcje. Jedni uważają, że obecny szybki model rozwoju jest konieczny, aby utrzymać spokój społeczny. Ale w siłę rosną także ci, którzy twierdzą, że w interesie Chin jest przyjęcie surowych norm ochrony środowiska – uważa Fabian Zuleeg.
Strach przed ociepleniem klimatu i związanymi z tym suszami i powodziami odgrywa w tym sporze mniejszą rolę. Chińscy „ekolodzy” uważają, że kraj powinien przeskoczyć jeden etap rozwoju i stać się już teraz liderem w produkcji zielonych technologii. – Poza Unią Europejską najpoważniejszym rywalem Chin na tym rynku teoretycznie mogłyby być Stany Zjednoczone. Jednak prezydent Obama ma związane ręce patem w Kongresie, gdzie Republikanie odrzucają wszelkie zobowiązania międzynarodowe w sprawie redukcji emisji CO2. Chińczycy mogliby wykorzystać tę słabość Ameryki i stać się dominującym graczem w technologii strategicznej dla przyszłości – dodaje Zuleeg.

Chiny wkraczają do gry

Krokiem w tym kierunku jest zdobycie przez Chiny faktycznego monopolu nad rzadkimi pierwiastkami (REE) – takimi jak erb, terb, holm, gadolin czy dysprozor, które są niezbędne w produkcji m.in. lekkich magnesów do samochodowych silników elektrycznych czy energooszczędnych żarówek.
Pekin najpierw uruchomił wydobycie REE na ogromną skalę (a jest to wyjątkowo szkodliwy dla środowiska proces) i rzucił je na rynek po cenach dumpingowych. Tego nie wytrzymali konkurenci z USA i Australii – i w efekcie dziś Republika Ludowa kontroluje wydobycie 95 proc. dostaw tych strategicznych surowców. I ogranicza ich sprzedaż zagranicznym kontrahentom. Na razie, jak przyznał wiceszef działającego przy rządzie Chińskiego Stowarzyszenia Rzadkich Pierwiastków Zhang Anwen, celem Pekinu jest zwiększenie cen eksportu minerałów. Jednak w bliskiej przyszłości Chińczycy mogą pójść o krok dalej i starać się zdominować rynek samych urządzeń zielonych technologii. Kraj Środka już teraz staje się coraz poważniejszym eksporterem m.in. paneli słonecznych i turbin wiatrowych.
Chińsko-europejski alians w sprawie klimatu postawiłby Amerykę w trudnej sytuacji. Dziś emisja dwutlenku węgla w Chinach w przeliczeniu na osobę (6,2 tony rocznie) jest porównywalna do większości krajów Unii (we Francji jest to 5,5 tony, w Wielkiej Brytanii 7,9, w Polsce 8,1). Jednak w Stanach Zjednoczonych jest ona o wiele większa – 17,6 tony. Gdyby Pekin zdecydował się na powstrzymanie lub chociażby ograniczenie wzrostu emisji dwutlenku węgla, Waszyngton znalazłby się w niewygodnej roli głównego oskarżonego o zmiany klimatyczne na świecie. I zapewne musiałby w końcu dostosować się do światowego trendu, tyle że na chińsko-europejskich warunkach.
Interesy Pekinu i Brukseli są jednak w tej rozgrywce zbieżne tylko do pewnego momentu. Obie potęgi znajdują się bowiem na innym poziomie rozwoju: Unii zależy na szybkim narzuceniu światu restrykcyjnych norm ekologicznych. W ten sposób Europejczycy chcą wykorzystać przewagę technologiczną, a także zmusić Chińczyków do podwyższenia kosztów produkcji, co zmniejszy atrakcyjność ich eksportu i umocni pozycję unijnych przedsiębiorstw. Pekin wolałby natomiast zaczekać z podpisaniem wszelkich zobowiązań.
Najostrzejszym przejawem tej rozgrywki jest spór o emisję dwutlenku węgla przez linie lotnicze. Teoretycznie od 1 stycznia są do tego zobowiązane wszystkie samoloty, które lądują na unijnych lotniskach, także chińskie (miałyby płacić 120 mln euro rocznie). Ale Pekin płacić nie chce. Czy w tej sytuacji Bruksela odważy się wprowadzić zakaz lądowania chińskich maszyn w Europie i wywoła tym bezprecedensową wojnę handlową z największą, poza Stanami Zjednoczonymi, gospodarką świata? Rozstrzygnięcie nastąpi najpóźniej pod koniec przyszłego roku, bo wtedy mija ostateczny termin przekazania przez wszystkie towarzystwa lotnicze opłat za emisję dwutlenku węgla podczas wykonanych w tym roku lotów. Wtedy okaże się, kto w wielkiej ekologicznej rozgrywce naprawdę rozdaje karty.