Optymiści powtarzają, że Polska goni Zachód. Ale czy również w kwestii budowy państwa dobrobytu dla swoich obywateli?
Jest kilkaset ustaw, setki pojedynczych decyzji, które w zasadzie składają się na polską politykę społeczną. Na ogół nikt nie wie jednak, że to część większej całości.
I jest to polityka spójna?
Jednolita i uporządkowana na pewno nie jest. Bez wątpienia może, a nawet powinno być lepiej.
Reklama
Lepiej, to znaczy jak?
Są na świecie dobre wzory. Nie tak znowu daleko od nas. To przede wszystkim model nordycki.
Niech pani nie żartuje. Oni są od nas kilka razy bogatsi.
Zmarły niedawno ekonomista Tadeusz Kowalik bardzo się zawsze na taki argument denerwował. Ja też się nie zgadzam z takim stawianiem sprawy. Bo w mówieniu, że u nas to by nie przeszło albo że Szwedzi to nie Polacy, bo oni są bogatsi od nas, więc mogą sobie pozwolić na rozbudowaną politykę społeczną, tkwi pewien fundamentalny błąd.
Trudno jednak zaprzeczyć, że bogatsi faktycznie są, więc mogą przeznaczyć więcej pieniędzy na państwo socjalne.
Nie możemy dorównać Szwedom w wielkości nakładów, ale możemy cenić ich system polityki społecznej, traktować go jako wzorcowy. Podkreślmy – nie w znaczeniu nakładów, ale systemu. Ponadto często myli się skutek z przyczyną. Może ich wysoki poziom zaufania do państwa, przodowanie w statystykach zdrowia i nawet satysfakcjonujący, jak na Europę, poziom dzietności, nie wzięły się znikąd? Może wyjątkowość Szwedów została wytworzona przez ten właśnie system, a nie odwrotnie? Może to produkt istnienia tego państwa dobrobytu?
Wielu ekonomistów twierdzi, że także Skandynawowie – jak cały zresztą Zachód – budowali swoje państwa socjalne na kredyt i obecny kryzys prędzej czy później zmusi ich do ostrych cięć.
A ja nie jestem pewna, czy sami nie pętamy sobie nóg wiarą w takie twierdzenia. Bo akurat w trakcie obecnego kryzysu wyniki gospodarcze Szwecji, Finlandii czy Danii są całkiem przyzwoite. Oni mają rozbudowaną politykę społeczną, a jednocześnie świetnie sobie radzą pod każdym względem polityki gospodarczej. Wszyscy badacze nordyckich modeli państwa socjalnego zwracają zazwyczaj uwagę na jedno: w szwedzkiej czy fińskiej rzeczywistości nie ma tej dramatycznej konieczności wybierania między państwem efektywnym a państwem sprawiedliwym, przyjaznym człowiekowi. Taki wybór rysują zazwyczaj ci, którym polityka społeczna z jakichś przyczyn w ogóle się nie podoba. To zwykle fundamentaliści, którzy mają z góry założoną tezę, że tamten system nie może się utrzymać i musi upaść. I wciąż na to czekają. Takich głosów w polskiej debacie publicznej jest naprawdę sporo. Tyle że rzeczywistość przeczy ich argumentom. A ja bym sobie i Polsce życzyła, żeby zamiast przeczyć rzeczywistości, zacząć wyciągnąć z niej odpowiednie wnioski. Nie popadając oczywiście w drugą skrajność, czyli twierdzenie, że system nordycki ma same zalety. Skandynawia powinna być dla nas wzorem, jak można lepiej wykorzystać dostępne zasoby finansowe, ekonomiczne, ludnościowe.
Istnieją też pewne obiektywne uwarunkowania ekonomiczne. Inaczej projektuje się politykę społeczną, mając do dyspozycji kilka, a inaczej mając kilkadziesiąt miliardów euro.
Model skandynawski może funkcjonować przede wszystkim z powodu dużego kapitału zaufania społecznego. To znaczy zaufania ludzi do siebie nawzajem i do państwa. Trudno się zresztą dziwić. No bo jeżeli im się państwo sprawdza, nabierają do niego zaufania, chcą na nie płacić podatki i nie podejrzewają ciągle władzy o przekręty. I to im daje pieniądze. Łatwiej też o zaufanie w egalitarnym społeczeństwie. Richard Wilkinson i Kate Pickett w swojej przebojowej książce „Duch równości. Tam, gdzie panuje równość, wszystkim żyje się lepiej” wykazali, że równość się opłaca. U nas dobrze funkcjonującego państwa brak, więc brak również zaufania. I koło się zamyka.
Czy naprawdę uważa pani, że Polska mogła po 1989 r. pójść drogą skandynawską? Nawet tak oddani ideom lewicy ludzie jak Jacek Kuroń zdecydowanie poparli przecież plan Balcerowicza. Wszyscy powtarzali zgodnie, że nie ma alternatywy wobec terapii szokowej.
To nie do końca prawda, że nie było takich, którzy ostrzegali przed narzucaniem społeczeństwu zbyt szybkiego tempa transformacji. Poważni i doświadczeni ekonomiści mówili, że naród nie wytrzyma i spora jego część się spatologizuje. Ze szkodą dla całej gospodarki. Ostrzegawcze głosy tego czy innego akademika albo polityka nie były nagłaśniane i nie zyskały większego znaczenia praktycznego. Ówczesne potępieńcze swary wspominają w swoich książkach Tadeusz Kowalik, Ryszard Bugaj, Zdzisław Sadowski. Pisali o tym także Waldemar Kuczyński i Witold Trzeciakowski. Faktem jest, że zwyciężyła wiara w bardzo prosty schemat gospodarki wolnorynkowej. Jej twarzą był w Polsce wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz, ale nie on go wymyślił. Nie jest tajemnicą, że polski program transformacji gospodarczej był mocno inspirowany receptami płynącymi z USA i międzynarodowych instytucji finansowych. Pod ich wpływem przyjęto założenie, że sukces zależy od tego, do jakiego stopnia uda się zredukować politykę społeczną. Im mniej jej będzie, tym lepiej. Według tej koncepcji polityka społeczna miała działać wyłącznie na marginesie. To znaczy wspierać osoby tylko ewidentnie potrzebujące pomocy. Trzon społeczeństwa musiał być zdrowy, rzekomo dzięki wolnemu rynkowi. Z dzisiejszej perspektywy warto jednak dodać kilka faktów.
Jakich?
To nie jest tak, że recepty ekonomiczne zastosowane w Polsce były ostateczną ekonomiczną mądrością. Gdy przetestowano je w praktyce – u nas, w Ameryce Łacińskiej czy potem w Azji – nawet najwięksi zwolennicy zaczęli dostrzegać ich błędy. Sam guru Balcerowicza Jeffrey Sachs (renomowany ekonomista z Harvardu i główny doradca wschodnioeuropejskich rządów w okresie transformacji – red.) po paru latach kompletnie przemodelował swoje przekonania i stał się gorącym zwolennikiem poglądu, że wyciąganie ludzi z nędzy jest dla rozwoju gospodarczego przynajmniej równie ważne jak liberalizacja rynku. Wielokrotnie kajał się też za swoje radykalne stanowiska z początku lat 90., zwłaszcza w książce „Koniec z nędzą. Zadanie dla naszego pokolenia”. Tylko nieomylny Balcerowicz wciąż stoi na swoich pozycjach, nie widząc, co się wydarzyło dookoła.
Bo on uważa, że miał rację. I dysponuje całym wachlarzem dobrych argumentów. Na przykład takim, że Polska po 1989 r. systematycznie goni kraje rozwinięte np. pod względem PKB na mieszkańca.
Owszem, goni, ale nie dogania. Akurat polityka społeczna należy do tych obszarów, w których zapóźnień nie zmniejszamy. Wręcz przeciwnie. Można spokojnie stworzyć katalog grzechów głównych polskiej polityki społecznej. Dziedzin, bez których naprawienia nigdy nie będzie nad Wisłą sprawnego i wiarygodnego państwa dobrobytu.
Co jest zatem grzechem najcięższym?
Chyba największą katastrofą polskiej polityki społecznej po 1989 r. było i jest mieszkalnictwo. Odeszliśmy od sprawdzonej struktury mieszkaniowej, która występuje w krajach Europy Zachodniej, czyli od systemu dostosowanego do ludzkich możliwości, w którym dużą rolę odgrywają mieszkania komunalne i te wynajmowane na warunkach mających związek z poziomem dochodów, jakie ludzie uzyskują. Zamiast tego powstał system monstrum. Jego ofiarami padają każdego dnia setki osób zadłużających się po uszy i na całe życie przy kupowaniu mieszkania.
Monstrum, mocne słowa.
Ten system funkcjonuje z gruntu źle i jest to efekt niemal zupełnego wycofania się państwa z tej dziedziny. Pewne nadzieje rozbudził rządowy program Nowy Ład Mieszkaniowy z 1992 r., zabrakło mu jednak zasilania. Znikł Krajowy Fundusz Mieszkaniowy. Dla spółdzielczości mieszkaniowej zapalono czerwone światło. Spójrzmy, jak kształtował się polski rynek mieszkaniowy. Sytuacja jest zagmatwana. Miasta i gminy zaczęły wyprzedawać swój zasób mieszkań komunalnych, tracąc możliwość prowadzenia własnej polityki mieszkaniowej. Nowi prywatni właściciele natychmiast wprowadzali czynsze, które nie miały nic wspólnego z sytuacją na rynku albo zamożnością lokatorów. Obłudnie tłumaczono, że taki właśnie jest rynek i jak kogoś nie stać, to niech się przeprowadzi. Ale przecież każdy z nas doskonale wie, że zmiana mieszkania nie jest czynnością tak prostą jak kupno nowych butów. Naprzeciw siebie stanęły dwie nieufne grupy: uprzywilejowani przez państwo nowi właściciele i zdani na ich łaskę sprzedani wraz z domami lokatorzy. Ci pierwsi mogli dyktować ceny, jakie chcieli, co uruchomiło kolejny mechanizm: następne pokolenie uwierzyło, że musi kupić mieszkanie na własność.
To chyba dobrze, że młodsi nie są roszczeniowi?
Doszło do wielkiego nieporozumienia. Dziś większość Polaków usiłuje wziąć niespłacalny kredyt i być na swoim. To nie jest oczywiście przejaw ich obłędu, ale skutek tego, że nie chcą być zależni od wynajmującego. Wciąż, jak przez dziesięciolecia, deficyt mieszkaniowy wynosi ponad milion mieszkań. Niedawno NIK podała liczbę półtora miliona brakujących lokali. Za dużo rodzin czy za mało mieszkań? Jaki sygnał dajemy tym, którzy są w wieku rozrodczym? Trzeba wyjeżdżać? Co gorsza, wskutek urynkowienia coraz częściej małe i bogatsze rodziny mieszkają w dużych mieszkaniach, a te duże i biedniejsze w klitkach. Nie jest wcale tak, że społeczeństwa to nic nie kosztuje. Jakie są skutki zdrowotne i psychiczne dla tych, którzy się tak gnieżdżą, oglądając pobliskie nadmetraże i nawet pustostany. Najodważniejsi zakładają squaty. I kto płaci za malejącą zdolność do pracy i życia oraz wykluczenie sporej części społeczeństwa? Właśnie społeczeństwo. A gospodarka nie zyskuje.
Grzech numer dwa to...
Służba zdrowia.
Stąd akurat państwo się nie wycofało.
Polska służba zdrowia jest w rozkroku. Bardzo dobrze, że rozwinęły się przychodnie prywatne. One uzupełniają i podwyższają ogólny standard usług. Ma to dobry wpływ na instytucje publiczne, które podpatrują organizacje kierujące się trochę inną logiką działania i uczą się od nich. Czasem działań bardzo prostych i mało kosztownych, które podwyższają odczuwaną jakość usług. Na przykład tego, że warto od czasu do czasu pomalować poczekalnię na przyjazny kolor. Tu jednak korzystny wpływ prywatyzacji ochrony zdrowia się kończy.
Dlaczego?
Ochrona zdrowia – jak każda zresztą forma ubezpieczeń społecznych – nie ma szans na skuteczne działanie wyłącznie w oparciu o logikę wolnego rynku. Jest to oczywiste przynajmniej od XIX w., gdy już bardzo wyraźnie było widać, że nie wystarcza filantropia zamożnych. To wówczas obowiązkowe ubezpieczenia społeczne stworzyły bazę finansową świadczeń pieniężnych i usługowych dla bezrobotnych i chorych. Tego nie dawało się stworzyć w oparciu o wolny rynek. Jednak obecnie przyszłość widzę w prostszym systemie budżetowym.
Zgoda, pełnej komercjalizacji nie chce nikt. Tu chodzi raczej o odpowiednie wyważenie proporcji, ile w publicznej służbie zdrowia powinno być rynku, a ile państwa.
Tak, ale nie możemy również zapominać o lekcjach minionych 20 lat. Czyli o tym, że wprowadzanie mechanizmów rynkowych i rozwiązań ubezpieczeniowych do polskiej służby zdrowia ma również wiele negatywnych efektów, o których się często zapomina.
Na przykład?
Poczucie chaosu. Te wszystkie zabiegi i formalności, żeby się zarejestrować, wyrejestrować, wyłowić naciągaczy, policzyć składki, kto wylicza, na jakiej podstawie... Albo kontrproduktywne próby bodźcowania lekarzy, żeby nie zapisywali za dużo kosztownych lekarstw, nie kierowali zbyt często do specjalistów i żeby szybciej obsłużyć więcej głów. To wszystko marne symulacje rachunku ekonomicznego, które wiele nie poprawiają. Odnoszą jednak ten skutek, że odwracają uwagę od istoty misji, do której ta instytucja została powołana. Szpital i lekarz są od tego, żeby leczyć i wyleczyć, a nie minimalizować koszty.
Przed problemem kosztów jednak nie uciekniemy.
Ale to nie fair zostawiać z nim tylko szpitale. Pamiętam dyskusje związane z ustaleniem poziomu składki na ubezpieczenie zdrowotne. Wielu ekspertów ostrzegało wówczas, że przyjęty w Polsce poziom jest zdecydowanie zbyt niski. To znaczy, że już z założenia służbę zdrowia oparto na bardzo słabej bazie finansowej, o której było wiadomo, że nie wystarczy. A potem przychodziło zdziwienie, że szpitale mają potężne długi.
I argumenty, że służba zdrowia to worek bez dna.
Szczerze powiem, że nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi, jak ten właśnie komunał. To jednak kolosalna różnica, czy do worka pod nazwą „służba zdrowia” wrzucimy tyle, że nie wystarczy nawet na obowiązkowe szczepienia, czy tyle, żeby starczyło na każdą skomplikowaną terapię. Jest przestrzeń między tymi skrajnościami. Nawet najbardziej zatwardziały zwolennik prywatnej służby zdrowia może paść ofiarą wypadku, po którym nie przyjmie go żadna komercyjna lecznica. I trafi do szpitala publicznego. Do tego to drażniące ciągłe przypominanie dwóch kłopotów, jakich nam przysporzyła współczesna cywilizacja: ludzie żyją coraz dłużej, a sztuka ratowania zdrowia i życia jest coraz doskonalsza, a zatem i kosztowniejsza.
Zgaduję, że kolejny grzech to rynek pracy?
Tu akurat ciężko cokolwiek oryginalnego powiedzieć. No, może poza tym, że po 1989 r., a zwłaszcza w ostatniej dekadzie, zupełnie przestano mówić o warunkach pracy, czyli bhp, ochronie czasu pracy i warunkach zatrudnienia. Mówimy tylko, że praca ma być i jaka szkoda, że jej nie ma. To katastrofa mentalna. Wielu ludzi nie wie nawet, że jako pracobiorcy też mają jakieś prawa.
Czy to nie jest wina polskich związków zawodowych, które tak mocno skupiły się na ochronie praw kilku branż, że straciły wiarygodność u pozostałej części społeczeństwa?
Do pewnego stopnia tak. Ale w społeczeństwie jakby nie było takiej potrzeby. Kiedy słyszę niektórych polskich związkowców, jak choćby Piotra Dudę z „Solidarności” czy Bogusława Ziętka z Polskiej Partii Pracy, to mam wrażenie, że nie jest tak źle. Więc gdyby wyborcy chcieli szukać polityków przenikniętych duchem związkowym, toby ich znaleźli. Ale w praktyce jest tak, że związki zawodowe wywołują u młodych ludzi ziewanie.
Grzech czwarty?
Tu wymienić trzeba segregację edukacyjną, która zaczęła i rozpędziła się właśnie po 1989 r. Zwłaszcza wprowadzenie gimnazjów. W edukacji jest tak, że im więcej stopni segregujących w oświacie, tym gorzej dla dołów społecznych, bo zmniejszają się szanse na ich społeczny awans. Dziś w Polsce awans coraz łatwiej osiągnąć nie przez edukację, lecz przez emigrację.
Czy wielka emigracja po naszym wstąpieniu do Unii również panią martwi?
Migracja jest naturalnym substytutem polityki społecznej. Ludzie, zwłaszcza młodzi, widzą, jak wiele u nas deficytów w dziedzinach, o których mówię, więc czemu się dziwić, że jadą do krajów kapitalistycznych, lecz trochę bardziej cywilizowanych.
Z wielkich spraw społecznych pozostają nam jeszcze kwestie emerytalne.
Jestem przeciwniczką indywidualnych kont emerytalnych. Ubezpieczenia, również te emerytalne, wymyślono po to, by w ramach pokolenia ludzie się wspomagali. Czyli dokładna odwrotność systemu, w którym ja sobie wrzucam miedziaki do świnki skarbonki i z nich mam się na emeryturze utrzymać, a ktoś inny ma sejf z papierami wartościowymi, jeszcze inny z kolei nie odkłada nic. I tak każdy sobie szykuje swoją przyszłość. Przecież tu nie ma mowy o żadnej redystrybucji czy solidarności. Nie wiem, czy ja umrę wcześniej, czy mój sąsiad, ale nie można od wróżb uzależniać wysokości mojej emerytury. Najwięcej mówi się o ryzyku niewydolności finansowej repartycyjnego systemu emerytalnego wskutek mniejszej liczebności kolejnych pokoleń. Owszem, kiedyś na utrzymanie jednego starca trzeba było pracy kilku młodych silnych, którzy musieli upolować jakiegoś bizona i zadbać, żeby kawałek z tego starczył jeszcze i dla dziadka. Ale obecnie jest odwrotnie. Dysponujemy technologiami, które zwiększają naszą wydajność. Dzięki temu jesteśmy w stanie utrzymać nie tylko siebie, lecz także dziesięciu starców. Na dodatek ludzie żyją dłużej i są zdecydowanie dłużej sprawni. Granica, od której stary człowiek będzie wymagał pomocy i opieki, przesuwa się bardzo w górę. Naprawdę poważne zagrożenie finansowe to ucieczka potencjalnych płatników składek za granicę.
Jeszcze jakieś grzechy?
Pomoc społeczna. Na Zachodzie to jest mocny i prestiżowy sektor, który łagodzi jakoś nieuchronne skutki nędzy i bezrobocia. U nas koncepcyjne początki były dobre. Stworzyliśmy solidną bazę kadrową, praca socjalna stała się poważnym kierunkiem studiów. Tylko że potem tych dobrze przygotowanych i pełnych zapału ludzi posadzono w ciasnych pokoikach, przyznano im niewiele pieniędzy na zasiłki, pozostawiono bardzo mało czasu na rozpoznanie sytuacji tych, którzy sami zgłosili się po pomoc. Nie mają też oczywiście czasu na wyszukanie w środowisku osób naprawdę potrzebujących. W efekcie wciąż słyszymy w mediach, że pracownik socjalny zaniedbał obowiązki i nie zdiagnozował nieszczęścia. I oni muszą codziennie boksować się z pytaniem: czy przyznawanie zasiłków kilkudziesięciozłotowych pozwala osiągnąć którykolwiek z celów polityki społecznej? Takie zasiłki w większości przypadków mogą wywołać co najwyżej wściekłość i zniechęcenie do instytucji.
Grzechów głównych było siedem.
Na siódmym miejscu wymienię najbardziej elementarne, egzystencjalne problemy człowieka – przygotowanie do życia seksualnego i rodzinnego, honorowanie praw seksualnych i reprodukcyjnych formułowanych przez organizacje międzynarodowe, dostęp do środków regulacji płodności. W tych sprawach państwo powinno odgrywać rolę prawodawcy, edukatora i fundatora. Patrząc na minione ćwierćwiecze, oceniam, że nasza polityka ewoluowała zgodnie z zasadą: jeden krok do przodu, dwa kroki do tyłu. I tu, niestety, nie ma mowy o żadnym dogonieniu czołowych państw europejskich.
Czemu lista grzechów jest tak długa? Po 1989 r. przynajmniej kilka razy u władzy były partie odwołujące się do ideałów lewicowych: SLD, Unia Pracy, PiS.
Stosunek Polaków do spraw społecznych jest nie do końca konsekwentny. Z jednej strony wszystkie badania pokazują, że większość chce, by w Polsce było więcej równości. Z drugiej jednak nie wierzą, że państwo jest w stanie skutecznie wywiązać się z zadania sprawiedliwej i skutecznej redystrybucji. Jak widać, politycy różnych opcji niesłusznie obawiają się, że deklaracje w duchu egalitaryzmu skażą ich na przegraną. Znowu ten niszczycielski brak zaufania i odwagi. Zapewne mający związek z naszą historią najnowszą.
Powtarza pani: więcej państwa i więcej państwa. A skąd na to pieniądze?
Z podatków oczywiście. A nie z datków kapryśnych filantropów czy dobrodusznej Unii Europejskiej.
ikona lupy />
Jolanta Supińska, pracuje w Instytucie Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, zajmuje się pograniczem polityki społecznej i ekonomicznej oraz wpływem polityki społecznej na ludzkie zachowania / DGP