Gdyby w gigantycznym koszu na śmieci zebrać 4,6 mln podpisów złożonych w ostatnich latach pod obywatelskimi projektami ustaw i zmarnowanych, bo niewziętych pod uwagę przez posłów, okazałoby się, że każdy – co do jednego – mieszkaniec Warszawy, Krakowa, Łodzi, Wrocławia, Poznania i Bytomia znalazłby tam swój autograf. Wszystkie one, zamiast trafić pod obrady Sejmu wraz z rodzącymi się na dole ustawodawczej drabiny pomysłami na zmiany w prawie, trafiają na wysypisko odpadów. Ta utylizacja społecznej aktywności wynika z prawdy ujętej w słynnym powiedzeniu jednego z posłów krążącym swego czasu po korytarzach gmachu przy Wiejskiej, że „ludzie jeszcze sobie pomyślą, że my tu jesteśmy dla nich”.
Prawie 24 lata po wprowadzeniu w Polsce demokracji system politycznej eliminacji obywatelskiej kreatywności nie tylko w najlepsze kwitnie, lecz stał się także nienaruszalną zasadą, która przyświeca politycznym funkcjonariuszom z lewa i prawa. A ci z zasady nie dopuszczają nikogo do procesu tworzenia prawa. Ich pomysły, choćby szkodliwe i głupie (a takich mamy wiele), wchodzą w życie, a idee poszczególnych grup społecznych, poparte dziesiątkami tysięcy podpisów, choć w świetle reflektorów przyjmowane pod obrady Sejmu, potem po cichu wkłada się do niszczarki dokumentów. I ślad po nich ginie.
– Władza sprowadza dzisiaj ludzi z pomysłami zmian do roli pańszczyźnianych chłopów ministra Rostowskiego, którym jedynie nakazuje się określone zachowanie, czyli płacenie podatków, nie tylko nie biorąc pod uwagę, co mają do powiedzenia, lecz także nie dając głosu. Wracamy do najgorszych wzorów sprzed 1989 r. Zero podmiotowości, jedynie przedmiotowość. Zgodnie z zasadą: „my, władza, wiemy lepiej, a wy – co wy możecie wiedzieć” – ocenia z irytacją Rafał Szczepański, przedsiębiorca i twórca inicjatywy Stop Janosikowe.
Szczepański wciąż walczy o zmianę modelu finansowania inwestycji w miastach, tak aby więcej pieniędzy z budżetu centralnego w ramach celowych dotacji szło na realne potrzeby – remonty dróg, budowę przedszkoli, odnawianie szkół, zmniejszanie kolejek do specjalisty w miejskich szpitalach i przychodniach. Dzisiaj są marnotrawione na gadżety dla władzy – samochody służbowe, meble do urzędów czy słodycze dla celów reprezentacyjnych. Walczy, mimo że Sejm w komisjach bez głębszej refleksji odrzucił obywatelski projekt zmian w ustawie dotyczącej finansowania samorządów. Wcześniej podpisało go niemal 160 tys. osób. Niedawno Trybunał Konstytucyjny zakwestionował część zapisów prawa, które Stop Janosikowe chciało zmienić. Przy okazji „naprawiania” ich przez Sejm autor akcji widzi nadzieję na ostateczne wprowadzenie zmian, które zostały zaproponowane. Ale gwarancji nie ma żadnej.
Reklama

Władza należy do narodu

Po 1989 r. w Polsce powstało ponad sto komitetów inicjatywy ustawodawczej. Oznacza to, że obywatele mieli pomysły na wprowadzenie w życie lub zmianę ponad setki ustaw. Ostrożnie szacując, można stwierdzić, że różnego rodzaju korekty poparło około 10 mln osób. Jak ocenia Komitet Społeczny „Obywatele Decydują”, prawie połowa podpisów została zmarnowana, bo projekty, pod którymi się znalazły, niemal automatycznie zostały przez Sejm odrzucone. Tymczasem, jak przekonuje komitet, demokracja bezpośrednia opiera się na założeniu, że obywatele powinni mieć zagwarantowaną możliwość konkretnego, osobistego i efektywnego udziału w procesach sprawowania władzy.
W polskim systemie polityczno-prawnym istnieją dwa elementy obywatelskiego wpływu na działania parlamentu w okresie między wyborami: referendum oraz obywatelska inicjatywa ustawodawcza. To drugie rozwiązanie pozwala każdemu, pod warunkiem uzyskania konkretnego poparcia, na wniesienie własnych projektów prawa. Obecnie, aby tego dokonać, należy powołać Komitet Inicjatywy Ustawodawczej złożony z 15 osób mających czynne prawo wyborcze, a także zebrać tysiąc podpisów potrzebnych jako formalny warunek rejestracji. Kolejnym krokiem jest uzyskanie 100 tys. podpisów osób popierających projekt. I to w ciągu tylko trzech miesięcy, co jest niezwykle trudne do wykonania. W praktyce zatem procedura wprowadzenia pod obrady apolitycznego projektu jest długotrwała i nie daje pewności skuteczności. W pełni bowiem uzależniona jest od poselskiego widzimisię. Na to, czy projekt będzie procedowany i nie zostanie odrzucony w komisjach (co najczęściej ma miejsce), nie mają wpływu żadne obiektywne kryteria. Tu dzielą i rządzą posłowie, a oni konkurencji nie lubią.
Kiedy po spełnieniu wymogów formalnych projekt trafia do Sejmu, kończy się parkiet i zaczynają schody. Wprawdzie zwykle dokument jest kierowany przez marszałka do pierwszego czytania, czyli nie odrzuca się go natychmiast, ale nie zmienia to faktu, że los takich propozycji w praktyce jest znany od początku. Wnioskodawcom często wydaje się, że poparcie dla ich postulatów, jeśli nie jest pewne, to przynajmniej bardzo prawdopodobne, bo obiecał im to któryś z posłów. Ale posłowie mają odmienne wrażenie. Albo dla świętego spokoju zwyczajnie kłamią. – Obywatelskie pomysły często idą w poprzek w stosunku do partyjnych. Na przykład janosikowe. Przecież gdybyśmy pozwolili na wprowadzenie proponowanych zmian, to nasi ludzie w terenie musieliby świecić oczami za to, że im Warszawa kasę zabiera. Jeszcze by przez to wybory przegrali. A tak duże miasta dostaną po kieszeni, ale tam i tak wygrywamy, więc ryzyko strat jest niewielkie. To czysta kalkulacja – nie kryje jeden z posłów Platformy Obywatelskiej. Zastrzega, że musi pozostać anonimowy, bo oficjalne wytyczne w partii nakazują liczyć się z „głosem ludu” – ale tylko na pokaz.
– Artykuł 4 Konstytucji RP mówi: „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”. Niestety to pusta deklaracja – przekonuje Zdzisław Gromada ze Stowarzyszenia Demokracja Bezpośrednia. Jego zdaniem politycy działają według innej zasady: władzę zwierzchnią narodu ograniczamy wyłącznie do prawa uczestniczenia raz na cztery lata w powszechnym sondażu popularności, czyli w wyborach. Tym samym dla obywateli polityka staje się wyłącznie kibicowaniem różnego rodzaju rozgrywkom na górze. A ci, którzy chcą jednak coś zaproponować, mają cel inny niż bierne przyglądanie się walkom buldogów pod dywanem, dla klasy rządzącej są jedynie problemem.
– I będą problemem, bo rządzący nie przyjmują do wiadomości, że ludzie mają coś do powiedzenia nie tylko w dniu wyborów. Nie zgadzamy się na równanie do standardów białoruskich, dlatego działamy od pięciu lat i będziemy działać dalej. A skutkiem arogancji władzy, która odmawia nam uczciwej debaty, jest zaangażowanie w naszą akcję coraz większej liczby osób – zapewnia Karolina Elbanowska ze Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodzica.
Stowarzyszenie zasłynęło ogólnopolską akcją kontestacji obowiązku szkolnego dla dzieci mających 6 lat narzuconego przez byłą minister edukacji Katarzynę Hall przy aprobacie premiera Tuska. Skupiona w komitecie grupa rodziców argumentowała, że szkoły nie są przygotowane na przyjęcie małych dzieci, że nie ma separacji uczniów nastoletnich od 6-letnich, wreszcie, że nawet infrastruktura zupełnie nie koresponduje z pomysłem minister Hall. Rząd jednak brnął w zaparte, angażując do tego sejmową maszynkę do głosowania. Sejm zdecydował, że 6-latki do szkół pójdą.
Mimo to na Wiejską wpłynął alternatywny obywatelski projekt ustawy ,,Sześciolatki do przedszkola”, pod którym podpisało się 347 tys. osób. Propozycja zakładała odwrócenie reformy edukacji z 2009 r.: stabilny system nauki szkolnej od 7. roku życia w pierwszej klasie, ograniczenie możliwości likwidacji i prywatyzacji szkół bez wiedzy lokalnej społeczności oraz zwiększenie dostępu do przedszkoli poprzez objęcie edukacji przedszkolnej państwową subwencją. Prezydent Kaczyński zawetował rządową ustawę o reformie oświaty, a akcja przyczyniła się do zmiany projektu reformy i przyznania rodzicom pięciu roczników sześciolatków (ponad 1,5 mln dzieci) wolnego wyboru zerówki lub pierwszej klasy. W tym wypadku udało się ostatecznie osiągnąć częściowy sukces. Ale nie dzięki posłom, którzy jako pierwsi mogli podjąć w tej sprawie decyzję, bo oni tradycyjnie nie wzięli pod uwagę głosu z zewnątrz.
Chociaż Sejm już raz zlekceważył postulaty stowarzyszenia, Karolina Elbanowska planuje kolejne podobne inicjatywy. Ruch rodziców niechętnych zmianom w systemie edukacji rozpoczął miesiąc temu zbiórkę podpisów pod wnioskiem o ogólnopolskie referendum edukacyjne „Ratuj Maluchy i starsze dzieci też!”. Jednym z celów jest ostateczne odwołanie przez rząd reformy obniżenia wieku szkolnego. – Konstytucja przewiduje, że w sprawach ważnych dla państwa obywatele mogą podjąć decyzję bezpośrednio, w formie referendum. I do tego chcemy doprowadzić, choć wiemy, że nawet jeśli uda się zgromadzić dużą, wystarczającą liczbę podpisów, to i tak nie ma gwarancji, że klasa rządząca zgodzi się na referendum. To kolejny przykład na to, że bliżej nam do Białorusi niż do Zachodu – tłumaczy Elbanowska. – Niestety art. 125 pkt 2 Konstytucji RP mówi, że na referendum musi wyrazić zgodę większość parlamentarna, tzn. koalicja rządząca, a ta, jak można się domyślać, zwykle nie jest zainteresowana wyrażeniem takiej zgody – dodaje Zdzisław Gromada.

Sejmowe niszczarki

Polski parlament każdego roku przyjmuje kilkaset nowych ustaw. Projektowi ustawy przed uchwaleniem poświęca się trzy czytania, pomiędzy którymi są posiedzenia komisji lub podkomisji. To tu najczęściej zmienia się kształt projektu i „formatuje” zgodnie z zasadami wyznawanymi przez większość parlamentarną. Uchwalenie projektu powoduje, iż staje się ustawą. Kolejny krok to akceptacja Senatu. Potem jeszcze ponowna wizyta w Sejmie (jeśli są poprawki) i ustawa trafia do prezydenta, który może ją podpisać, zawetować lub skierować do Trybunału Konstytucyjnego. Zwykle podpisuje.
Jak podaje grupa Akcje-Spoleczne.pl, w poprzedniej kadencji do Sejmu trafiło 19 obywatelskich projektów ustaw. Aż 12 z nich nie zostało do końca rozpatrzonych, najczęściej zatrzymywały się na poziomie komisji, do której po pierwszym czytaniu były kierowane. Sejm nie mógł wraz z końcem kadencji wyrzucić ich do kosza. Wróciły więc wraz z nowym składem izby. Pojawiły się również kolejne. Jeden projekt nie został nawet wprowadzony pod obrady, a 10 jest zamrożonych w komisjach. Rekordzista – projekt ustawy o zmianie ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych – leży w Sejmie od grudnia 2008 r. Kilkunastoma głosami Sejm odrzucił obywatelski projekt zakładający podwyższenie niektórych ulg za przejazdy środkami transportu publicznego. W poprzedniej kadencji posłowie byli przeciw pięciu obywatelskim projektom. Największe emocje wzbudził projekt ustawy o zmianie ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Przewidywał bezwzględne wyłączenie z polskiego prawa aborcji. Został odrzucony. Podobny los spotkał m.in. obywatelski projekt ustawy o działalności spółdzielni mieszkaniowych, dwa dotyczące przywrócenia Święta Trzech Króli (przywrócono je na mocy innej ustawy) oraz obywatelski projekt nowelizacji kodeksu karnego, a także – już w tej kadencji – wspomniany projekt zmian w finansowaniu samorządów, czyli reformę janosikowego. Od ostatnich wyborów w 2011 r. posłowie nie uchwalili ani jednej ustawy opartej na propozycjach z zewnątrz.
Ogółem z inicjatywy komitetów obywatelskich weszły w życie tylko dwie ustawy, podczas gdy 17 pozostałych projektów utknęło w Sejmie lub zostało odrzuconych. – Ponownie stajemy się państwem zcentralizowanym, pozbawiającym się na własne życzenie obywatelskiego charakteru. Tak kiedyś już w Polsce było i skończyło się wielką zmianą – ocenia Rafał Szczepański. – Władza planuje z góry, co jest dobre i co ma być wcielane w życie. Tymczasem tylko inicjatywy społeczne wychodzące z dołu mogą dotyczyć istotnych problemów setek tysięcy ludzi. A nie są nimi dzisiaj na pewno związki partnerskie, którym poświęca się wiele uwagi, zapominając o tym, że drożeją żłobki i przedszkola, bilety komunikacji miejskiej, a na obiady w szkołach i biblioteki dla dzieci brakuje pieniędzy – dodaje.
Zdaniem Szczepańskiego, który akcji związanej z przemodelowaniem finansowania samorządów poświęcił ponad trzy lata życia, dzisiejsza polityka, oddalając się od potrzeb Kowalskiego, z jednej strony bizantyzuje się, a drugiej staje się celebrycka. Posłom bardziej zależy na tym, czy będą w programie telewizyjnym o dużej oglądalności, niż na tym, by rozwiązać problem choćby jednego wyborcy. – Ludzie przeszkadzają politykom, stwarzają niepotrzebne problemy, ciągle coś proponują, uważają, że coś trzeba zrobić pilnie, bo to ważne, np. dla miliona dzieci w Polsce. Ale obywatele powinni być jak krowy – nie myśleć, nie mówić i nie działać, bo ich starania i tak trafią do kosza. Ale za to mleka, czyli podatków, dawać jak najwięcej – przekonuje Rafał Szczepański.
11 lipca 2012 r. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował połowę artykułów ustawy o rodzinnych ogrodach działkowych. Bez przyjęcia przez Sejm nowych regulacji działkowcy utracą wszelkie prawa do działek, a ogrody znajdą się w próżni organizacyjnej. Aby do tego nie dopuścić, przygotowali akcję „Tak dla ogrodów” oraz obywatelski projekt ustawy w tej sprawie regulujący funkcjonowanie ogrodnictwa działkowego. Godzi on w postulaty TK, w szczególności swobodę zrzeszania, pluralizm w prowadzeniu ogrodów oraz poszanowanie praw właścicieli nieruchomości, z potrzebą ochrony praw działkowców oraz istnienia ogrodów. Tomasz Terlecki, jeden z organizatorów akcji, zapowiada, że jeżeli Sejm nie przyjmie ustawy i tym samym zlekceważy niemal milion osób, które chcą zachowania działek w formie prawnej podobnej do obowiązującej dzisiaj, na pewno nastąpi rozliczenie. Nie chce zdradzić jakie, ale można się spodziewać, że większość głosów działkowców w najbliższych wyborach, w tym samorządowych już za 1,5 roku, i do Sejmu za 3,5 roku zgarnie opozycja. – Posłowie obiecali nam, że projekt nie będzie odrzucony. Na pewno trafi do komisji sejmowych – zapowiada Terlecki.
A w komisjach, jak wiemy, stoją sejmowe niszczarki.