Od dziecka jesteśmy pozytywnie kodowani w miłości do koni. Mamy kulturowo pozytywny stosunek do tych zwierząt – zauważa Łukasz Abgarowicz, prezes Polskiego Związku Jeździeckiego. Problem w tym, że to miłość na odległość.
Historia konia w Polsce jest imponująca. Zapisy o hodowlach sięgają czasów księcia Bolesława Krzywoustego, miłośnikami tych zwierząt byli królowie Kazimierz Wielki czy Zygmunt I Stary. W 1721 r. jezuita, przyrodnik, prekursor zoologii, Gabriel Rzączyński herbu Ślepowron, wydał w Sandomierzu książkę „Historia naturalis curiosa Regni Poloniae, Magni Ducatus Lithuaniae XX divisa”, w której opisywał Królestwo Polskie jako krainę pełną niezliczonych stad rączych koni, „które w lotności i strojności ledwie hiszpańskim i tureckim ustępują, w sile zaś daleko je przewyższają”. Sąsiedzi przez całe stulecia mawiali o nas, że Lach bez konia jest jak ciało bez duszy, że Polak rodzi się i umiera na koniu. Konno ruszaliśmy w bój o wolność, razem z naszymi wierzchowcami umieraliśmy. Do dziś z pokolenia na pokolenie przekazujemy dumę z sukcesów husarii, najskuteczniejszej formacji wojskowej w dziejach kawalerii. O jej zwycięskich bitwach pod Kircholmem, Chocimiem czy Wiedniem dzieci uczą się w szkołach. Poznają imiona wierzchowców wielkich postaci historycznych, jak Kasztanka marszałka Józefa Piłsudskiego. O ułanach przybywających pod okienko śpiewa się weselne piosenki, a ułańską fantazję mamy ponoć w genach. Wizerunek Polaka koniarza podtrzymują popkultura i media. W filmie „Ogniem i mieczem”, gdzie zagrało ponad 200 koni, Daniel Olbrychski dosiadał na planie własnego rumaka – Cudnego. Wszystko to stwarza wrażenie, że te kilkaset kilogramów na czterech kopytach to największy ulubieniec każdego mieszkańca krainy nad Wisłą. Lecz to tylko wrażenie, wspaniałe i niestety nieprawdziwe.
– Dzisiejsze realia nie są już tak piękne. W Polsce konno jeździ ok. 300 tys. osób, z czego połowa okazjonalnie. W Niemczech ponad 4,5 miliona. My mamy średnio półtora konia na tysiąc mieszkańców, Szwedzi – 28. Wśród Polaków panuje powszechne przekonanie, że jazda konna jest droga, czasochłonna i trudno osiągalna, choć to nieprawda – przyznaje prezes Abgarowicz.
Reklama
Mit ogólnopolskiego uwielbienia konia rozbija się w pył o nieczułe na emocje statystyki. Przed II wojną światową Polska słynęła z nowatorskich rozwiązań hodowlanych, wspomaganych przez państwo. Dorobiliśmy się ponad 3 mln koni różnorodnych ras i typów. Z nastaniem socjalistycznych rządów zaczęły się kłopoty. Tradycję jeździectwa, postrzeganą przez nowe władze jako wielkopaństwo albo kojarzoną z przedwojenną armią, zamieniono w przyziemną potrzebę ludu pracującego wsi. W 1949 r. rozwiązano wojewódzkie zrzeszenia hodowców koni, które przed wojną z sukcesami formowały szlachetne rasy. Powstały w 1928 r. Polski Związek Jeździecki, który przerwał działalność w 1939 r., po wojnie nie został odrodzony. Dopiero w 1957 r. go reaktywowano, ale nowa organizacja miała już inne zadanie – zająć się wyłącznie sportem wyczynowym.
W połowie lat 60. politycy wymyślili nową koncepcję gospodarczą – wyhodowanie niewielkiego, silnego, taniego w wychowie i użytkowaniu konia roboczego. Państwowym ośrodkom hodowlanym zakazano przyjmowania koni powyżej 150 cm w kłębie. Koń stał się zwierzęciem pracującym na roli i w transporcie. Na przełomie lat 60. i 70. było ich 2,5 mln, w latach 90. ok. 1 mln. Wolny rynek tylko wbijał kolejne gwoździe do trumny – Polski Związek Hodowców Koni szacuje, że w 2012 r. mieliśmy w kraju już niewiele ponad 310 tys. sztuk. I liczba ta wciąż maleje.
– Zmienia się jednak struktura pogłowia. Rośnie udział procentowy koni ras szlachetnych i kuców, wykorzystywanych w szeroko pojętej rekreacji konnej, a spada koni zimnokrwistych – mówi Agnieszka Wróblewska-Tondera z działu hodowlanego PZHK.
– 50 lat komunizmu cofnęło nas w rozwoju jeździectwa. W PRL jazda konna była hermetyczna, zamknięta w stadninach i akademickich klubach. Dopiero niedawno zaczęliśmy to odrabiać – mówi wprost Franciszek Maciukiewicz, właściciel stadniny w Nowęcinie koło Łeby.

Konie tak, ale na talerzu

Pozostałością po komunie jest rozregulowany i rozproszony rynek usług jeździeckich, który sam, bez wsparcia, nie dał rady się zorganizować i zadbać o rozpowszechnienie mody na konną rekreację. Kłopoty, zwłaszcza teraz w kryzysie, ma także hodowla. Państwowe stadniny, których jest jeszcze 17, borykają się z niewystarczającymi finansami. Podobnie jak ponad tysiąc stadnin prywatnych. Hodowcy alarmują, że kolejne prywatyzacje i brak rządowego programu naprawczego zagrażają naszym cenionym na świecie stadom arabów czy koni pełnej krwi angielskiej, ale także rodzimych ras – małopolskiej, wielkopolskiej, śląskiej, huculskiej czy konika polskiego.
– W hodowli trudno liczyć na stabilność finansową, nigdy nie ma bowiem gwarancji, czy urodzi się pełnowartościowy, zdrowy koń, którego będzie można sprzedać z zyskiem. Minimalny koszt rocznego utrzymania źrebnej klaczy, a potem źrebięcia do wieku 6 miesięcy szacuje się na ok. 5 tys. zł. A jeśli chce się pokryć klacz wybitnym, zagranicznym ogierem, taka kwota nie wystarczy nawet na nasienie. Dlatego stadniny sięgają po dodatkowe źródła finansowania, np. mleczne bydło – tłumaczy Agnieszka Wróblewska-Tondera z PZHK.
– Prawda jest taka, że mamy głęboki kryzys całej branży – mówi bez ogródek pracownik Ministerstwa Rolnictwa, które za pośrednictwem Agencji Nieruchomości Rolnych zarządza państwowymi jednostkami hodowlanymi. Woli pozostać anonimowy, za to jest szczery w swojej ocenie. Jedyne, co nam dobrze wychodzi, mówi ekspert, to produkcja koni na rzeź. Jesteśmy pierwszym w Europie producentem końskiego mięsa, które trafia głównie na włoskie stoły. Aż 60 proc. pogłowia kończy w rzeźniach.
Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, nie jesteśmy żadnym końskim narodem. Niemcy, Francuzi, Anglicy wyprzedzają nas o lata świetlne. – U nas jazda wierzchem kojarzyła się przez dziesięciolecia z arystokratyczną rozrywką. Zwykły człowiek uważał konia za zwierzę do ciężkiej pracy. A gdy wiejski lud osiedlił się w miastach, jego mentalność się nie zmieniła. Nie po to chłop został miastowym, żeby babrać się w łajnie – podsumowuje znawca branży.
W Polsce mamy tylko jeden tor wyścigowy z prawdziwego zdarzenia, na warszawskim Służewcu. Okazały jest jednak tylko z wyglądu, bo jak ujawniła właśnie NIK, przynosi straty, a fatalne zarządzanie torem doprowadziło go w ciągu ostatnich 4 lat do ruiny. W Czechach jest 11 torów, w tym drugi na świecie, po Liverpoolu, pod względem wielkości i prestiżu tor z przeszkodami w Pardubicach. Francuzi mają ich ok. 300. To przepaść. Gdy w Paryżu jest organizowany wielki światowy salon konia, nie mamy tam czego pokazać. Austriacy mają swoje znane na całym świecie szkoły, podobnie Hiszpanie. Francuzi chwalą się gwardią konną, Anglicy sukcesami w hodowlach.
– My nie mamy właściwie niczego. Sportowe sukcesy są marne, usługi też nie najlepsze. Zero reklamy. Nawet konie sprzedajemy za 30 proc. kosztów ich chowu. W mediach słychać tylko o aukcjach w Janowie Podlaskim, gdzie żona perkusisty The Rolling Stones Shirley Watts kupuje raz w roku za setki tysięcy euro polskiego araba do swojej kolekcji. Wtedy społeczeństwo się dowiaduje, jacy jesteśmy mocni w branży, i mit się utrwala. A w rzeczywistości bieda w branży aż piszczy, zwłaszcza teraz, kiedy kryzys obciął o połowę obroty – nie pozostawia złudzeń nasz rozmówca.
I nie kryje żalu, bo nawet w czasach mrocznej komuny naszym hodowcom udało się podtrzymać wysoką jakość koni w typie wierzchowym i do wyczynowego sportu. Mieliśmy najlepsze w krajach demokracji ludowej konie wyścigowe, pełnej krwi angielskiej. Na przykład na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie w 1960 r. startowały trzy nasze konie tylko z jednej stadniny w Liskach, w tym dwa w ekipie kanadyjskiej. Do początków lat 80. nasi jeźdźcy, głównie w zawodach WKKW – Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego – nawiązywali współzawodnictwo z Zachodem. Na igrzyskach w Moskwie złoto zdobył Jan Kowalczyk na koniu Artemor ze stadniny w Janowie Podlaskim. Przed wojną mimo 40 pułków kawalerii, 14 dywizjonów artylerii konnej i 30 pułków artylerii lekkiej złota nie mieliśmy. To jednak już historia, choć wciąż zdarzają się perełki podtrzymujące na duchu – np. wyhodowany w stadninie Moszna w woj. opolskim koń Tiumen, który już trzy razy wygrał gonitwę Wielka Pardubicka.

Wyczyn, a nie rekreacja

– Zniknęła nam klasa średnia. Gdy 15 lat temu na koniec roku szkolnego rozdawaliśmy setki ulotek o wakacjach w siodle, rozchodziły się w mig. Dziś niewiele osób stać na jakiekolwiek wakacje. Polski Związek Jeździecki zajmuje się wyczynem, o masowej popularyzacji konnej rekreacji nie myśli. Ani związek, ani państwo nie wspierają finansowo czy choćby organizacyjnie prywatnych stajni. A to przecież miejsca pracy, normalna gałąź gospodarki – podkreśla Maciej Wróblewski, właściciel sieci sklepów jeździeckich Stajnia w Warszawie. W jego ocenie sytuacja stała się dramatyczna, gdy nad Wisłę dotarło spowolnienie gospodarcze. Dziwiliśmy się, kiedy media donosiły, że w Irlandii po załamaniu gospodarczym ludzie oddawali konie za darmo, bo nie było ich już stać na utrzymanie wierzchowców kupionych w okresie prosperity. – Dziś, choć o tym się głośno nie mówi, sytuacja jest podobna i u nas. W co drugiej stajni stoją porzucone przez właścicieli konie – mówi z nieukrywaną goryczą Wróblewski. Ale jak każdy miłośnik koni rąk nie załamuje i widzi światełko w tunelu. W Polsce, podkreśla, mamy na szczęście rzeszę pasjonatów, którzy poświęcają całe swoje życie, prywatne pieniądze, by miłość do koni nie pozostała tylko w sferze medialnych wyobrażeń i filmów o wyczynach husarii. To im zawdzięczamy to, że przestaliśmy tylko konie podziwiać, a zaczęliśmy wsiadać na ich grzbiet.
– Widzę pozytywne zmiany. Coraz więcej ludzi, zwłaszcza dzieci, jeździ konno – potwierdza Artur Bieńkowski, instruktor w najstarszej polskiej stadninie w Janowie Podlaskim.
Choć brakuje nam jeździeckiego odpowiednika Adama Małysza czy sióstr Radwańskich, nie ma wsparcia mediów, na co może zawsze liczyć piłka nożna czy siatkówka, ten wymagający myślenia sport powoli, bardzo powoli, zyskuje jednak popularność. – W społeczeństwie mija etap egzaltacji, powierzchownej miłości do tego zwierzęcia. Zaczynamy się fascynować tym, co rzeczywiście daje nam koń. Czego uczy, jakich zdrowych emocji dostarcza – zauważa trener z Janowa.
Wiatr w żagle poczuł wreszcie także Polski Związek Jeździecki, który – jak określa to sam jego prezes – przez lata stał tyłem do świata zewnętrznego. – Ruszamy z planem zwiększenia w ciągu najbliższych 4–5 lat liczby osób, które jeżdżą konno, do 2 proc. populacji. To ok. 700 tys. osób – zapowiada prezes PZJ.
Plan śmiały, ale realny, choć wymaga głębokich zmian strukturalnych. Łukasz Abgarowicz zdradza, że związek zamierza objąć programem certyfikatów 1,5 tys. prywatnych ośrodków jeździeckich i wprowadzić licencję dla ponad 3 tys. instruktorów. – Zachęcić do jeżdżenia jest stosunkowo łatwo, to kwestia większych nakładów na promocję. Ale wcześniej trzeba przygotować atrakcyjną, wysokiej jakości ofertę – podkreśla szef związku jeździeckiego.
Certyfikat dla stajni będzie oznaczać, że dany ośrodek spełnia wymagania PZJ, że w tym miejscu konie i jeźdźcy, także ci dopiero się uczący, traktowani są profesjonalnie. Że nie ma tu narowistych, nieprzygotowanych do nauki wierzchowców, a wszystkie zwierzęta otoczone są odpowiednią opieką. Instruktor z licencją gwarantować ma zaś, że gdy przywieziemy dziecko na naukę, będzie bezpieczne i nie pozostanie samopas na padoku, bo trenerka właśnie musi esemesować z narzeczonym. Co niestety czasami dzisiaj się zdarza. Początkujący adept jeździectwa nie jest w stanie odróżnić dobrej stajni od złej, bo dla niego wszystkie wyglądają podobnie. Rekomendacja PZJ będzie dla takich ludzi dużą pomocą.
– Mamy w Polsce wspaniałe warunki i wspaniałych ludzi. Ośrodki z certyfikatem zaczniemy mocno promować. Planujemy np. stworzenie internetowego portalu i aplikacji na smartfony z wyszukiwarką rekomendowanych przez nas stajni. Rozmawiamy z ministerstwem i samorządami, jesteśmy otwarci na każdy rodzaj współpracy, bo zależy nam na szybkim upowszechnieniu jeździectwa. Gdyby te plany się udały, szacujemy, że w branży powstanie 50 tys. nowych miejsc pracy, i to głównie w rejonach o wysokim dziś bezrobociu. Jest o co walczyć – mówi z nadzieją w głosie prezes Abgarowicz.

Czytanie emocji

Polska posiada spore zaplecze, które można wykorzystać. W kraju działa np. ponad 700 przodowników turystyki konnej PTTK, którzy pracują nad rozszerzeniem dostępnych szlaków. Transbeskidzki Szlak Konny PTTK, z Brennej do Wołosatego liczy aż 600 km, Sudecki, z Karpacza do Lądka-Zdroju ma ponad 350 km. A to tylko nieliczne przykłady. Konno można zwiedzać Pustynię Błędowską, Mazury, Góry Świętokrzyskie, pojezierza i plaże. Latem kilkudniowe rajdy kosztują 100–200 zł za dobę. W zimę jest znacznie taniej. – Dużą popularnością cieszą się wyjazdy w teren nadbałtyckim wybrzeżem. Wiatr we włosach, przestrzeń, wolność, piasek, szum morza, co tu więcej opowiadać. To bajkowa sceneria – opowiada Franciszek Maciukiewicz ze stadniny w Nowęcinie koło Łeby. Przeszkodą w rozwoju tego sportu są nieżyciowe przepisy. Nie można np. wjeżdżać koniem do lasu poza wyznaczonymi ścieżkami, a gdy chcemy przejechać choćby kilka metrów publiczną drogą, w grupie nie może być więcej niż 5 koni.
Podziwianie przyrody to nie wszystko. Można poczuć się jak kowboj i spróbować sił w ujeżdżaniu zwanym western, niczym pogromca dzikich mustangów. – Styl western ma tę przewagę nad klasyczną jazdą, że siodła są bardziej bezpieczne, łatwiej się w nich utrzymać, a i konie są staranniej dobierane pod kątem zrównoważenia – zachęca Jerzy Pokój, szeryf Western City, miasteczka Dzikiego Zachodu w Ściegnach koło Karpacza. Wydaje się, że western riding, styl jazdy amerykańskich kowbojów, znalazł nad Wisłą naprawdę godnych naśladowców, którzy rywalizują z europejskimi mistrzami. Choć polska Liga Western i Rodeo ma zaledwie trochę ponad 10 lat, staliśmy się już dwukrotnie mistrzami, a przecież konkurenci z Czesi, Węgier czy Włoch mają w tym sporcie 30-letnie tradycje.
Ale koń to nie tylko rozrywka. – To zwierzę jest rewelacyjnym narzędziem edukacyjnym. Ma niesamowitą zdolność odczytywania stanów emocjonalnych jeźdźca. Gdy zbliżamy się do niego zdenerwowani, też się denerwuje. Trzeba złe emocje zostawić poza stajnią, wtedy dopiero nawiążemy kontakt z koniem – tłumaczy prezes PZJ, Łukasz Abgarowicz.
Pozytywny wpływ zwierząt na psychikę człowieka odkryto już setki lat temu. W XVIII wieku angielski filantrop William Tuke wprowadził kozy, kurczaki i króliki do szpitala psychiatrycznego, aby chorzy mogli opiekować się bezbronnymi istotami. Wyniki terapii były rewelacyjne. Okazało się, że człowiek w kontakcie ze zwierzęciem odkrywa w sobie pokłady dobra, spokoju i równowagi.
Korzystając z obiecujących wieloletnich doświadczeń w USA, zajęcia z koniem wprowadzono nawet w więzieniach o zaostrzonym rygorze. Seryjni mordercy czy gwałciciele stają się potulni jak baranki, gdy zajmują się wielkim rumakiem oceniającym ich nie po wyglądzie, stroju czy statusie społecznym, lecz tym, co mają w głębi duszy. – Koń wyciąga na wierzch nawet najbardziej skryte emocje. A tylko te dobre pozwalają nawiązać z nim kontakt – podkreśla Łukasz Abgarowicz.
Amerykanie nie ograniczyli się do najbardziej niebezpiecznych przestępców. Wprowadzili do szkół powszechne programy resocjalizacji poprzez pracę z koniem. Podobnie zrobili Niemcy i Francuzi. Trudna młodzież odbywa tam praktyki w stajniach, dzięki czemu udaje się wyprowadzić buntowników na dobrą drogę. W Polsce taka forma resocjalizacji dopiero raczkuje, choć efekty są obiecujące. Pozytywnym przykładem jest np. Monar w Wyszkowie, gdzie konie pomagają odnaleźć sens życia osobom uzależnionym od narkotyków.
Ostatnio modne stają się także jeździeckie szkolenia biznesmenów. I nie chodzi tu o naukę jazdy, lecz o rodzaj coachingu, rozwoju biznesowych umiejętności. – Koń to terapeuta. Zmienia spojrzenie prezesów na sposób zachowania, pomaga spojrzeć w siebie, odreagować stres i wrócić do podstaw natury. Realizację zadań przez uczestników kursu nagrywamy na wideo, a potem wspólnie analizujemy. Dzięki temu menedżerowie uczą się zmiany sposobu zarządzania, panowania nad ludźmi i samym sobą – opowiada trener Jerzy Pokój, który organizuje takie szkolenia dla kadr zarządzających firmami.

Kowal, weterynarz, fizjoterapeuta

Specjaliści pracujący z końmi zdają sobie sprawę, że skoro te zwierzęta dają sobie radę z najbardziej skrajnymi wykolejeńcami, potrafią zmienić sposób myślenia twardych graczy na gospodarczym ringu, mogą też pomóc wychować młode pokolenia, tak dziś mocno zapatrzone w odhumanizowany świat wirtualny.
W jednej ze szkół na Dolnym Śląsku nauczycielka wychowania fizycznego, instruktorka jeździectwa, zdołała przekonać swoją dyrekcję, gminę i kuratorium, i wprowadziła jazdę konną do planu zajęć WF. Ten, można rzec, pilotażowy program PZJ chciałby wypromować w całej Polsce. – Tak naprawdę od współpracy z samorządami zależy sukces naszego planu upowszechnienia jazdy konnej – zaznacza szef jeździeckiego związku i chwali rozwiązanie z Nowęcina, gdzie Franciszkowi Maciukiewiczowi udało się namówić gminę Łeba i Wicko, by wsparły program szkolenia młodzieży w jeździectwie. – Dzięki współfinansowaniu z gminy, z funduszu antyalkoholowego, dzieci z naszego regionu mają u nas w klubie zagwarantowane dwa, trzy treningi w tygodniu, a płacą za to jedynie 5 zł na miesiąc – mówi szef tutejszej stadniny.
Jazda konna nie jest bowiem tanim zajęciem, choć traktowana tylko rekreacyjnie nie powinna zrujnować domowych budżetów. Godzina nauki w 4–5-osobowych grupach kosztuje 40–60 zł, drożej jest w dużych, bogatych miastach i ich najbliższych okolicach. Indywidualna lekcja może zwiększyć cenę dwukrotnie. 150–200 zł pozwoli więc na odstresowanie się w siodle kilka razy w miesiącu. Konia można też mieć na własność albo na spółkę z drugim jeźdźcem. Przyzwoicie przygotowane zwierzę do rekreacji można kupić już za kilka tysięcy złotych. Ceny koni, które nadają się do rywalizacji sportowej, zaczynają się od 8–10 tys. zł. Górnej granicy nie ma. Miesięczna opłata za pensjonat, w którym trzymać będziemy czteronożnego pupila, mieści się w przedziale 400–1200 zł, cena zależy od lokalizacji i oferowanych w stajni usług, jak np. kryta ujeżdżalnia, która uniezależnia nas od złej pogody. Do tego dochodzą opłaty za weterynarza i kowala. Trzeba też zainwestować w osprzęt dla konia – za siodło plus dodatki trzeba liczyć w granicach 4–5 tysięcy, i dla jeźdźca – ceny kompletnego stroju zaczynają się od kilkuset złotych.
– Polacy już nie różnią się od klientów zagranicznych. Też szukają wysokiej jakości, bo chcą dbać o zdrowie i kondycję swoich koni. Niedopasowane siodło może np. mocno nadwerężyć koński grzbiet i będzie to wymagało kosztownego leczenia – podkreśla Piotr Wysocki, właściciel firmy produkującej sprzęt jeździecki DAW-MAG.
Dlatego szanujący się producenci oferują dobór osprzętu do konia z pomocą weterynarzy i fizjoterapeutów. Regularnie jeżdżą też na zagraniczne targi, by w swojej ofercie nie zabrakło modnych nowości. – Amazonki lubujące się w odważniejszej prezentacji zamawiają np. siodła z kamykami Swarovskiego – dodaje Piotr Wysocki.
Trzeba jednak pamiętać, że nie wygląd ani świecidełka, lecz poświęcenie decyduje o tym, jaki ma się kontakt z koniem. Żeby osiągać sukcesy sportowe, potrzeba codziennych treningów przez kilka lat. Żeby koń odwzajemnił miłość, wystarczy przy nim być.