Zaczęło się już jakiś czas temu u nas w DGP. O tym, jak władza wyleczyła go z naiwnej wiary w wolny rynek opowiadał nam na przykład były gdański liberał i drugi premier III RP Jan Krzysztof Bielecki (11–13 października 2013). Nieco wcześniej (19–21 lipca 2013) Jacek Rostowski ujawnił się jako „keynesista z konieczności”, który „sprząta po arcyliberalnym Leszku Balcerowiczu”. W ubiegłym tygodniu (14–16 lutego 2014) do tego grona dołączył były premier i dwukrotny minister finansów Marek Belka, twierdząc, że „kapitalizm mamy w Polsce do poprawki”.

A on sam ma w tym niestety spory udział. O tym, że nowe bardziej krytyczne spojrzenie na polską transformację nie jest tylko naszą redakcyjną obsesją, świadczą publikacje konkurencji. Jak choćby zeszłotygodniowy wywiad Marcina Króla w „Gazecie Wyborczej”, w którym ten wybitny historyk idei wyznaje: „Głupi byliśmy. W latach 80. zaraziliśmy się ideologią neoliberalizmu i rzeczywiście sporo się tutaj zasłużyłem. Namawiałem do tego Tuska, Bieleckiego i całe to gdańskie towarzystwo. Hayeka im pracowicie podtykałem”. Kolejne pielgrzymki do Canossy jeszcze przed nami. Mogę to państwu obiecać.

Aktorzy mają własne poglądy

Debata ta jest arcyciekawa. I zupełnie mi nie przeszkadza, że wszyscy ci aktorzy najnowszej polskiej historii przyznają się do mniej lub bardziej radykalnej zmiany swoich poglądów na gospodarkę. Już Keynes, gdy pochwycono go na zmianie tonu publicznych wypowiedzi, odparowywał: „Teraz jestem innego zdania, bo zmieniła się sytuacja. A pan co by w takiej sytuacji zrobił?”. A i Polska jest dziś w zupełnie innym miejscu, niż była w 1989 r. Choć oczywiście nie zamierzam powstrzymać się przed kwaśną konstatacją, że z (neo)liberalizmem jest dziś jak kiedyś z socjalizmem w latach 90. Nikt nie wie, kto go wprowadzał, bo przecież wszyscy już dawno przed nim ostrzegali. Pisze mi się te słowa z racji późnego urodzenia łatwo. Ale nie widzę powodu, bym miał tego nie robić. Tak już świat jest skonstruowany, że kolejne pokolenia przychodzą i irytują starszych pytaniami w stylu: „Jak mogliście do tego dopuścić?”. Po nas przyjdzie następna generacja i zrobi to samo z nami.

Reklama

W całej tej debacie są tacy, którzy swoich poglądów trzymają się twardo. I mam tu na myśli zarówno tych, którzy faktycznie od początku ostrzegali przed wynaturzeniami wolnego rynku (Ryszard Bugaj, nieżyjący już Tadeusz Kowalik czy Karol Modzelewski). Ale również zatwardziałych neoliberałów takich jak Leszek Balcerowicz, Waldemar Kuczyński czy Robert Gwiazdowski. Dzięki nim przynajmniej wiadomo, że są jakieś punkty zaczepienia do pluralistycznej rozmowy o gospodarce. Że jest to zawsze wybór pomiędzy alternatywami. A nie ogólna buźka i zgadzanie się każdego z każdym.

Kto nic nie robi, ten nic nie robi

Zupełnie nie rozumiem zaś trzeciej grupy aktorów tego dramatu. Takich jak na przykład Grzegorz Kołodko, który napisał w „Rzeczpospolitej” (20 lutego 2014 r.) tekst pod tytułem „W >>Wyborczej<< byli głupi”. Były wicepremier czterech rządów III RP z ochotą stawia się w nim na pozycji pierwszego polskiego krytyka (neo)liberalnej gorączki. Pisze nawet „Kto nic nie robi, ten nic nie robi. My robimy”. Owszem Grzegorz Kołodko należał do tych polityków (choć nie był jedyny), którzy od początku nie szczędził ostrych słów krytyki pod adresem ojca polskich reform liberalnych Leszka Balcerowicza. Problem tylko w tym, że realnym anty-Balcerowiczem nigdy się nie stał. Jego strategia dla Polski z 1994 r. mogłaby równie dobrze wyjść spod pióra ekonomisty myślącego w kategoriach neoliberalnego mainstreamu. Bo jest tam mowa o prymacie wzrostu gospodarczego, walce z długiem publicznym czy podtrzymywaniu konkurencyjności polskiej gospodarki i nastawieniu jej na eksport.

Polska produktywność rośnie, płace już nie

A naprzeciw tylko zapowiedź budowy „elementarnego poczucia bezpieczeństwa socjalnego” i zapowiedź stworzenia nowej reguły podziału efektów pracy. Oba te zamierzenia pozostały tylko na papierze. Bo elementarnego poczucia bezpieczeństwa polskie państwo jak nie dawało, tak nie daje. A co do dzielenia się owocami pracy, mogę tylko odesłać do statystyk OECD. W których widać, że choć polska produktywność rosła w latach 2000–2012 najszybciej w Europie, to płace już najwolniej. Trzeba też przypomnieć drugą kadencję Kołodki, gdy obniżył CIT do 19 proc. uderzając tym samym w (i tak słabą) progresywność systemu PIT. Uprzywilejowując pracę na firmę kosztem tradycyjnego etatu.

Rozumiem, że Kołodko nie miał w swoich poczynaniach całkowicie wolnej ręki. Jego faktycznie mikry dorobek w korygowaniu ekscesów nadwiślańskiego neoliberalizmu powinien jednak powstrzymywać go przed wypinaniem piersi do orderów. Podobne uwagi dotyczyć mogą innych głośnych ostatnio krytyków neoliberalnego ładu – Leszka Millera czy Jarosława Kaczyńskiego.