Tylko informatyk może w naszym kraju dyktować warunki finansowe i przebierać w ofertach – wynika z dostępnych raportów. Według prognoz demograficznych to się zmieni, ale nie dla wszystkich grup zawodowych. I nie tak szybko.

Z perspektywy pracownika, a nie rynku ogółem, okresy występowania większej liczby wolnych miejsc pracy niż osób, które są w stanie je zapełnić jest określany rynkiem pracownika. W przypadku Polski mamy z nim do czynienia, kiedy stopa bezrobocia osiąga poziom mniej więcej 7–8 proc. W innych przypadkach mamy do czynienia z rynkiem pracodawcy, kiedy może on przebierać w pracownikach i decydować się na istotne zmiany w składzie załogi, bo wie, że znajdzie inne osoby na te same stanowiska.

Nie ma ostrych granic określających, kiedy przychodzi i odchodzi rynek pracownika. Patrząc na dane kwartalne o bezrobociu z badania aktywności ekonomicznej ludności (dodatkowo pozbawione czynników sezonowych, czyli wynikających z tego, że w niektórych kwartałach jest więcej dni wolnych od pracy i rozpoczynają się prace sezonowe w części gospodarki), możemy wskazać tylko jeden krótki dobry okres dla rynku pracownika. Jeszcze w IV kwartale 2007 r. przeciętne bezrobocie wynosiło 8,5 proc., ale już trzy miesiące później 7,5 proc., by w połowie 2008 r. osiągnąć 7,2 proc., a na jesieni – w fazie początkowej kryzysu finansowego – spaść nawet do 6,9 proc. i utrzymać się na tym poziomie do końca 2008 r. Na początku 2009 r. podniosło się do 7,4 proc., a w połowie tego roku wynosiło już 7,9 proc. Do początku 2010 r. stopa bezrobocia w Polsce była niższa niż w krajach starej Unii.

Z rynkiem pracownika mieliśmy do czynienia mniej więcej od I kwartału 2008 r. do I kwartału 2009 r. (o ile uznajemy, że bezrobocie powinno być mniejsze niż 8 proc.). Jeśli trzymać się bardziej sztywnej zasady stopy bezrobocia na poziomie 7 proc., to trwał on od II do IV kwartału 2008 r.

Czy to jedyny okres, który możemy nazwać rynkiem pracownika? Pewnie nie, bo jeszcze w latach 1997–1998, kiedy pomimo relatywnie wysokiego bezrobocia strukturalnego pracodawcom trudno było znaleźć specjalistów, pracę dostawał każdy „z językiem angielskim”. W tamtym czasie nakładało się na to wiele czynników związanych z transformującą się gospodarką. Historia raczej nie do powtórzenia.

Reklama

Innym symptomem rynku pracownika Polsce była duża liczba wolnych miejsc pracy zgłaszanych do urzędów pracy przez pracodawców. Nie wszystkie informacje o wakatach tam trafiają, ale to jedyne źródło porównań międzynarodowych. Szczególnie ciekawe jest to, że w latach 2007–2008, zanim jeszcze stopa bezrobocia zaczęła rosnąć, widać spadek odsetka wakatów w niemal wszystkich krajach europejskich. W tym okresie w Polsce ona malała. W okresie prosperity w Czechach liczba wakatów przewyższała nawet tę w Niemczech, najbardziej konkurencyjnym rynku europejskim, który zdołał utrzymać niski poziom bezrobocia, a nawet je zmniejszyć w okresie kryzysu.

W I kwartale 2008 r. w Polsce nieobsadzonych było około 2,4 proc. miejsc pracy. Rok później już tylko 0,7 proc., a w tym samym okresie w 2013 r. zaledwie 0,4 proc. miejsc pracy. Obecnie to około 0,5 proc. i to zważywszy na intensywne działania promocyjne polskiego ministerstwa pracy, które – jak widać po wykresie – nie przyniosły zamierzonych rezultatów, bo dodatkowych ogłoszeń o pracę wcale nie pojawiło się wiele więcej.

W Unii w urzędach pracy zgłasza się przeciętnie niemal dwa razy więcej wolnych miejsc pracy. Polska obecnie zaczyna dopiero doganiać Hiszpanię z dwa razy wyższą stopą bezrobocia. Co ciekawe, w ostatnim roku w Czechach widać szczególnie duże zapotrzebowanie na pracowników – odsetek wakatów przegonił nawet średnią unijną. Wszystkim rynkom pracy daleko jednak do poziomów sprzed kryzysu gospodarczego, gdy nieobsadzonych było blisko 2 proc. stanowisk w gospodarce.
Rynek pracownika w wybranych sektorach

Mimo że rynku pracownika w Polsce jeszcze nie ma, to w niektórych sektorach gospodarki można mówić o takim zjawisku. To przede wszystkim sektor nowych technologii. Używając tych samych – pochodzących z urzędów pracy – danych, widzimy, że niemal 2 proc. miejsc pracy w tej branży jest w Polsce nieobsadzone. To najwyższy odsetek wolnych miejsc pracy ze wszystkich sektorów w Polsce, a jak wspomniano, informacje o wolnych stanowiskach nie zawsze docierają do urzędów pracy. Wolnych stanowisk w sektorze ICT może być więcej. W innych wynosi on około od 0,5 proc., a w żadnym nie odbiega wyraźnie od średniej.

Pomimo tych niedoskonałych danych widać, że Polska jest pod względem zapotrzebowania na informatyków tuż poniżej średniej europejskiej, ale też zdecydowanie wyżej niż większość krajów z Europy Środkowej i Wschodniej. Przed nami są tylko Węgry i Litwa, która powoli zaczyna robić z nowych technologii swoją specjalizację.

Informatyk w naszym kraju może dyktować warunki finansowe i przebierać w ofertach. To w zasadzie jedyny taki sektor w Polsce – przynajmniej na podstawie dostępnych danych. Najpewniej podobną sytuację mają lekarze.

Pewna jest tylko demografia

Należę do grona optymistów co do naszego rynku pracy i tego, kiedy nadejdzie rynek pracownika. Na podstawie prognozy zatrudnienia przygotowanej przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych (IPiSS) dla resortu pracy wiemy, że zatrudnienie w Polsce w kolejnych latach powinno rosnąć. Mam kilka zastrzeżeń do metodologii ekonomistów za nią odpowiedzialnych, ale na potrzeby tego tekstu wolę skupić się na procesie, który ona obrazuje, czyli wzrostu zatrudnienia w Polsce.

Według danych IPiSS w 2004 r. osoby aktywne zawodowo stanowiły 54 proc. osób w wieku produkcyjnym (15–59 lat dla kobiet i 15–64 lata dla mężczyzn). W latach rynku pracownika (2008–2009) odsetek ten wahał się w granicach 59–60 proc. Jak widać na wykresie, rok 2008 był wyjątkowy i wyprzedził trend, bardziej demograficzny niż gospodarczy. Co roku od tamtej pory (pomimo spadku wskaźnika zatrudnienia między 2008 a 2009 r.) wskaźnik rósł. W 2014 r. przekroczył 61 proc. Według prognoz IPiSS ma dalej rosnąć, by w 2015 r. osiągnąć 63 proc., a w 2020 r. ponad 65 proc.

Liczba aktywnych zawodowo praktycznie nie zmieni się przez kolejne pięć lat. Według danych IPiSS teraz pracuje około 15,6 mln Polaków. W 2020 r. ma ich być dokładnie tyle samo. To, co się jednak zmieni, to mianownik, czyli liczba osób w wieku produkcyjnym. Ich liczba spadnie o blisko 1,6 mln osób (z 25,4 mln do 23,8 mln). To tak, jakby prawie wszyscy zameldowani w Warszawie przenieśli się do innego kraju. To efekt starzenia się społeczeństwa, które w średnim terminie będzie bardzo korzystne dla polskiego rynku pracy.

Jeżeli wskaźnik zatrudnienia będzie rósł (a w zasadzie jeżeli nadal aktywnych będzie tyle samo osób) to powinniśmy spodziewać się także spadku stopy bezrobocia. Instytut Pracy nie podaje w finalnej wersji prognozy, ile może ona wynosić, ale można się spodziewać, że osiągnie poziom tworzący rynek pracownika i to w zasadzie już od 2016 r.

Problemem Polski jest wysokie bezrobocie strukturalne. Trudno sobie wyobrazić, by stopa bezrobocia w Polsce wynosiła zaledwie 6 proc., ale zapewne po odseznonowaniu może dojść do takiego poziomu w 2020 r. Odpowiedzią na problem bezrobocia strukturalnego będzie przejście dużej części osób z pokolenia 50+ rejestrujących się w urzędach pracy na świadczenia emerytalne lub przedemerytalne.

>>> Czytaj też: Polska prowincja się zbuntowała. Teraz czeka nas rewolta młodych

Kto będzie miał pracę?

Wielokrotnie opisanym już w prasie i przez naukowców problemem Polski jest niedopasowanie kwalifikacji siły roboczej do potrzeb pracodawców. Część osób na pewno nie znajdzie z tego powodu zatrudnienia w średnim okresie, dlatego bezrobocie nadal może być w Polsce relatywnie wysokie w porównaniu z innymi krajami. Jest to głównie związane z tym, na jakich pracowników będzie rósł popyt, a na jakich będzie malał w ciągu pięciu lat.

Do 2020 r. wzrośnie zapotrzebowanie na informatyków i specjalistów od ICT – o ponad 40 proc. w stosunku do 2014 r. Oznacza to, że w ciągu sześciu lat pracę znajdzie blisko 83 tys. informatyków. Znacząco wzrośnie popyt na ekonomistów i osoby od zarządzania (o 31 proc.), ale ponieważ ta grupa jest już dzisiaj liczna, przełoży to się na 235 tys. nowych miejsc pracy. O 25 proc. (czyli o 109 tys.) wzrośnie także zatrudnienie specjalistów z zakresu fizyki, statystyki i nauk technicznych.

Zwiększy się także zatrudnienie specjalistów od prawa, nauk społecznych i kultury – o 19 proc. i aż o 55 tys. osób. Wraz z profesjonalizacją armii będzie rosło zatrudnienie szeregowych żołnierzy (o 17 proc., ale to tylko 6 tys. nowych etatów). Więcej o 12 proc. będzie też techników informatyków (7 tys. nowych miejsc pracy), o podobny odsetek (co daje o 57 tys. osób) wzrośnie zapotrzebowanie na specjalistów od zdrowia (lekarzy i farmaceutów). Co ważne, w liczbach bezwzględnych wzrośnie także zapotrzebowanie na kierowców – 86 tys. osób na takich stanowiskach znajdzie pracę do 2020 r., podobnie 68 tys. nowych sprzedawców, 34 tys. operatorów maszyn. 29 tys. zostanie zatrudnionych w usługach osobistych (concierge itp.)

Kto pracy mieć nie będzie?

Ta sama prognoza mówi także o tym, kto w niedalekiej przyszłości może pracy nie mieć. Ogólnie zatrudnienie w zawodach robotniczych nie będzie rosnąć, sekretarki i pracownicy biurowi będą raczej tracić pracę niż ją zyskiwać, będzie potrzeba mniej menadżerów średniego szczebla w usługach, handlu itp. (spadek zatrudnienia o 14 tys.). O 6 tys. spadnie też zatrudnienie wśród urzędników.

Coraz mniej będzie też techników, czyli osób ze średnim wykształceniem, zajmujących się chemią i naukami fizycznymi (spadek o 13 tys. zatrudnionych). O 1 tys. spadnie też zatrudnienie wśród pracowników obsługi klienta – już dzisiaj coraz więcej automatów pełni podstawowe funkcje w call center.

O 14 tys. spadnie zatrudnienie wśród księgowych i administratorów. Na wzrost zatrudnienia nie mają co liczyć pomoc domowe i sprzątaczki – ich zatrudnienie spadnie o 20 tys. (o 5 proc.), a także robotnicy budowlani, których zatrudnienie zmniejszy się o 6 proc., co oznacza konieczność znalezienia innej pracy przez 51 tys. ludzi.

Będzie też coraz mniej elektryków i elektroników ze średnim wykształceniem (zatrudnienie w tej grupie spadnie o 20 tys., czyli o 10 proc.) i podoficerów w wojsku. O prawie 96 tys. spadnie zatrudnienie wśród robotników w przemyśle (mniej będzie ich pracować o 15 proc.), będzie też mniej robotników w przetwórstwie spożywczym i obróbce drewna (o 71 tys., spadek o 16 proc. zatrudnienia). Proces automatyzacji dotknie także rzemieślników i robotników poligraficznych – ich zatrudnienie spadnie o 15 tys., zmniejszając liczbę miejsc pracy w tym zawodzie o 20 proc.

Można się spodziewać, że największy spadek zatrudnienia czeka rolników produkujących na sprzedaż (o 280 tys.) i na własne potrzeby (o 44 tys.). Obie grupy skurczą się w sześć lat o 21 proc.

Przetasowanie na rynku pracy, które trwa już od wielu lat, będzie połączone z procesem zmiany demograficznej, więc wielu młodych, ale wykształconych w określonych sektorach (informatyka, nauki techniczne, ekonomia, zarządzanie, zdrowie) będzie mogło znaleźć zatrudnienie stosunkowo łatwo. O takich pracowników pracodawcy będą się coraz intensywniej ubiegać. Możliwe, że niedługo dojdzie do konieczności ściągania specjalistów z Ukrainy, Białorusi i innych krajów. Już dzisiaj oprócz prac prostych Ukraińcy przyjeżdżają do Polski przede wszystkim do pracy w sektorze ICT.

Według obliczeń Pawła Strzeleckiego w Polsce do 2060 r. będzie brakowało mniej więcej 6 mln osób w wieku produkcyjnym, które powinny być aktywne zawodowo. By załatać tę demograficzną dziurę, powinniśmy przyjąć 5,3 mln młodych imigrantów, ale na razie się na to nie zanosi.

Ten niedobór na rynku pracy będzie powodował to, że na pewno będziemy świadkami wydłużającej się aktywności zawodowej specjalistów, bo nikt nie będzie chciał, by przechodzili na emerytury. Gorzej z robotnikami i rolnikami, dla których powinien być przygotowany cały system szkoleń i możliwości zdobycia wyższego wykształcenia, bo inaczej będzie im się opłacało przejść na renty lub wcześniejsze emerytury, zwłaszcza według ostatnich propozycji będą mogli to zrobić już po osiągnięciu wieku 56 lat, ale to temat na kolejny artykuł. Tymczasem cieszmy się nadchodzącym rynkiem pracownika – przynajmniej tego wykształconego, który powinien się zacząć w 2016 r.

>>> Polecamy: Kim są i ile zarabiają polscy kredytobiorcy?