Samo zjawisko przerzucania na lekarzy kosztów badań nie jest niczym nowym. Podobny mechanizm funkcjonuje od dawna w podstawowej opiece zdrowotnej (POZ), gdzie na każdego pacjenta przeznaczona jest określona stawka kapitacyjna i trzeba nią gospodarować. Kiedy zawiera się kontrakt z praktyką grupową lekarzy, również oczekuje się, że w jego ramach zostaną zrealizowane wszystkie usługi. Tu jednak mowa o nieco innej formule, która – jak alarmują lekarze – staje się coraz powszechniejsza.
– Chodzi o oferty pracy kierowane do specjalistów lub osób w trakcie szkolenia specjalizacyjnego. Placówka proponuje dość atrakcyjną umowę, gdzie zarobki stanowią określony odsetek kontraktu (np. 70 proc. z 10 tys. zł). Ale jednocześnie pracodawca informuje, że lekarz ponosi koszt badań – USG, RTG, laboratoryjnych itp. Czyli procent wartości kontraktu pomniejszany jest o wartość zleconych badań – tłumaczy Bartosz Fiałek z zarządu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, który sam się spotkał z tego rodzaju propozycją. Jak dodaje, zmusza się w ten sposób lekarza do oszczędzania na badaniach. – Nie należy się na to godzić – podkreśla.
Przekonuje, że takich ofert pojawia się coraz więcej, głównie z przychodni, które mają kontrakt z NFZ. Jego zdaniem to wina systemu i limitowania świadczeń. Efektem jest uzależnienie diagnostyki jednego człowieka od zarobków innego. Jak dodaje, zgłosił się do niego lekarz, który pracował na takim kontrakcie i musiał do niego dopłacić. Inny zamiast 3 tys. zł w ciągu miesiąca dostał 400 zł.
Nowy sposób na oszczędności
Reklama
Eksperci przyznają, że nie spotkali się dotąd z taką formułą zatrudniania. – Wydaje się, że stoi to w sprzeczności z warunkami realizacji umów z NFZ, bo o ile podmiot leczniczy kupuje jednostkowe elementy świadczenia, np. pracę lekarza, o tyle cała reszta jest po jego stronie. To lecznica jest stroną umowy z funduszem, a nie lekarz. Nie zetknąłem się z takimi praktykami, ale na pewno bym przeciwko nim oponował – mówi Rafał Janiszewski, właściciel kancelarii doradzającej placówkom medycznym.
Zdziwiony jest także Marek Wójcik, ekspert Związku Miast Polskich. – Tego typu działania mają miejsce raczej w przypadku dużych zespołów, z którymi zawierane są duże kontrakty. Tu musi być bowiem efekt skali – gdy mam kilkuset pacjentów miesięcznie, to trafią się i tacy, którzy będą obciążali mnie znacząco, i tacy, którzy w ogóle nie będą wymagali diagnostyki. Im większa grupa, tym większa statystycznie szansa, że to się wyrówna. W mikroskali to jest co najmniej dyskusyjne. Ja takiego przypadku nie znam, ale z punktu widzenia bezpieczeństwa pacjenta jest to nie do przyjęcia – ocenia.
Jak dodaje, przy kontrakcie na małe kwoty rzeczywiście lekarz, który będzie stosować diagnostykę, tak jak powinien, nie zarobi. Szczególnie gdy mowa o kwotach rzędu kilku tysięcy złotych, a w grę wchodzi też diagnostyka obrazowa. – Dziwię się, że ktoś tego typu kontrakt podpisuje. To nie jest bezpieczne nie tylko dla pacjenta, lecz także dla obu stron umowy – i podmiotu, i lekarza, który na pewno prędzej czy później stanie w obliczu konfliktu sumienia – przekonuje Marek Wójcik.
Nieco inaczej ocenia to Jarosław Fedorowski, szef Polskiej Federacji Szpitali. – To jest kontrakt umowny, lekarz wie, na co się decyduje, tym bardziej że mamy rynek pracownika. Nie ma w tym nic złego, jeśli oczywiście zlecając diagnostykę, stosuje się zasady medycyny opartej na dowodach – mówi. Choć i on przyznaje, że takie formy zatrudniania lepiej stosować w stosunku do grup lekarzy.
Nie szaleć z badaniami
Eksperci przyznają, że zlecanie badań to skomplikowana kwestia – w związku z kosztami trzeba znaleźć złoty środek, by niczego nie zaniedbać, ale też pacjenta nie przediagnozować. Marek Wójcik zwraca uwagę, że widać to szczególnie w placówkach, które mają własne zaplecze diagnostyczne – tam lekarze kierują na badania znacznie chętniej. Gdy jednak trzeba wypisać skierowanie, uzasadnić, wysłać pacjenta do innego ośrodka – badań jest już mniej.
Lekarzom więc podsuwa się do podpisu umowy, w których np. zobowiązuje się ich do pokrywania kosztów niezasadnie zleconych badań. Niektóre placówki stosują bardziej subtelne metody, choć niekoniecznie bardziej etyczne. – Coraz częściej lekarze zwracają się do nas z pytaniami, jak zachować się w sytuacji nacisków przełożonych, aby zlecali mniej badań. Zwykle odbywa się to w nieformalny sposób, nigdy nie dostają tego rodzaju uwag na piśmie, ale otrzymują różnego rodzaju ostrzeżenia – przyznaje Karolina Podsiadły, adwokat z kancelarii adwokacko-radcowskiej Podsiadły-Gęsikowska, Powierża Sp.p.
Jak dodaje, najczęściej dochodzi do tego w placówkach prywatnych, funkcjonujących jak korporacje, w których jest odgórny plan działania i wytyczne niekoniecznie znane lekarzowi. Te podmioty, które mają kontrakty z NFZ, zwykle stawiają od razu jasne warunki – lekarz wie, że np. z kontraktu musi pokryć koszty badań. – Z jednej strony tak jest lepiej, z drugiej – istnieje zagrożenie, że to się stanie powszechną praktyką i że będzie na to pewnego rodzaju przyzwolenie w środowisku medycznym. Skoro wszyscy takie umowy podpisują, to nikt nie będzie się zastanawiał, czy jest to etyczne czy nie. Dlatego lepiej ich nie zawierać – radzi prawniczka. I potwierdza, że jest to niebezpieczna praktyka, bo może dojść do błędu diagnostycznego. – Warto przypomnieć, że jeśli coś zostanie pominięte, na odpowiedzialność może być narażony i lekarz, i placówka, którzy ponoszą odpowiedzialność solidarną – podkreśla.
Zdaniem Marka Wójcika rozwiązaniem mogłoby być odrębne kontraktowanie diagnostyki. Bo obecnie tak w przypadku wątpliwych etycznie kontraktów oferowanych pojedynczym lekarzom, jak i zasad wpisanych w formułę POZ można mówić o swoistym konflikcie interesów. – Mamy tu zderzenie różnych sposobów myślenia – perspektywy ekonomicznej i czysto medycznej, a także etycznej. Szkoda, że ten konflikt jest zaszyty w zasadach finansowania systemu – mówi. ©℗
Badania w poszczególnych zakresach świadczeń