Przegrana politycznie, osamotniona, straszona prokuraturą. Ale jednocześnie Warszawa pod jej rządami stała się stolicą z prawdziwego zdarzenia. I gdyby nie afera reprywatyzacyjna, którą Hanna Gronkiewicz-Waltz fatalnie rozegrała, mogłaby zasiadać w najważniejszym fotelu w mieście dożywotnio
Dziś chwalenie Hanny Gronkiewicz-Waltz nie jest łatwe. Nieprzychylne jej media zrobiły z niej twarz „złodziejskiej reprywatyzacji”. Te, które do niedawna można by uznać za przychylne, również czyhają na jej każde potknięcie. Dla wszystkich Hanna Gronkiewicz-Waltz przestała być włodarzem stolicy, blisko dwumilionowego miasta. Stała się symbolem oszustw, przez które państwo straciło majątek.
Wiadomo już, że to ostatnia kadencja Gronkiewicz-Waltz. Zapowiedziała, że nie planuje ubiegać się o reelekcję. Nie jest tajemnicą, że afera reprywatyzacyjna odcisnęła wielkie piętno na ostatnich latach jej rządzenia stolicą. Gdyby nie ona, prawdopodobnie wystartowałaby ponownie. Tak się jednak nie stanie.
Jeszcze kilka lat temu była najpopularniejszą osobą w mieście, a o bliskość przy jej uchu zabiegali niemal wszyscy czołowi politycy. W dorocznych badaniach Centrum Badania Opinii Społecznej dwukrotnie plasowała się w czołówce rankingu na polityka roku (piąte oraz siódme miejsce). A dziś? Gronkiewicz-Waltz jest sama, otoczona jedynie urzędnikami, którym płaci. O społecznym poparciu dla niej trudno cokolwiek powiedzieć, bo żadnej sondażowni od wielu miesięcy nie przychodzi nawet na myśl, by uwzględniać ją w badaniu. Prędzej można w nim znaleźć Włodzimierza Czarzastego.
Reklama