Konsekwencje kryzysu będą zależeć od tego, jakie działania podejmą politycy. Właściwa reakcja sprawi, że gospodarka może zacząć odżywać już pod koniec 2009 roku. Złe decyzje w najlepszym przypadku opóźnią ożywienie, w najgorszym spowodują trwałe szkody.
Barack Obama obiecuje, że reakcja na kryzys będzie śmiała i odwołuje się do słynnego wezwania do śmiałych i uporczywych eksperymentów, ogłoszonego przez Franklina D. Roosevelta w czasach Wielkiego Kryzysu. Obama ma pierwszorzędnych ekonomistów, co gwarantuje, że nie popełni głupstw. Jednak okoliczności są na tyle wyjątkowe, iż będzie potrzebował doradców skłonnych do lansowania nowych, niesprawdzonych pomysłów - innymi słowy, do eksperymentowania a` la FDR.
Przede wszystkim, żeby uleczyć leżący u podstaw obecnego kryzysu głęboki spadek zaufania w gospodarce, będzie musiał wyjść poza keynesowską politykę stymulacji fiskalnej. Gospodarstwa domowe - jak banki, gromadzące dziś gotówkę - będą chciały zachować swój majątek, zwiększając oszczędności. Część rozwiązań powinna być bezpośrednio skierowana na ochronę zatrudnienia.
Czy Europa zdecyduje się działać razem? To mogłaby być pora Europy. W końcu źródła kryzysu tkwią w USA, polityka amerykańska ukierunkowana jest na krajowe kłopoty, co otwiera innym drogę do przywództwa w skali globalnej. Tymczasem kryzys uwidocznił głębokie podziały w Europie, dotyczące właściwie wszystkiego - od regulacji finansowych po pożądany kształt politycznej reakcji na kryzys.
Reklama
Niemcy ociągają się z poparciem dla stymulacji fiskalnej, która powinna stanowić drugą nogę skoordynowanych w skali globalnej posunięć fiskalnych. Jeśli Europa chce zwiększyć swoje znaczenie na arenie globalnej, musi w działaniach przejawiać większą jedność celów, a także brać na swoje barki większą odpowiedzialność. Niestety, na tym etapie można w najlepszym przypadku oczekiwać, że Europa nie podważy zasadności globalnego stymulatora fiskalnego, którego uruchomienie nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy - strażnik ortodoksji fiskalnej - uważa dziś za sprawę kluczową.
Z gospodarczego punktu widzenia największe ryzyko stanowi słaba reakcja USA na kryzys, w szerszym wymiarze historycznym większe i głębsze konsekwencje będzie jednak miało to, co zdarzy się w Chinach. Jest to bowiem kraj pełny ukrytych napięć i pęknięć, które w trudnych gospodarczo czasach mogą doprowadzić do wybuchu i otwartego konfliktu.
Eksperci różnią się co do tego, jaka stopa wzrostu gospodarczego potrzebna jest, żeby utworzyć miejsca pracy dla milionów Chińczyków, którzy co roku napływają do tamtejszych miast. Jest jednak całkowicie pewne, że w 2009 roku Chinom nie uda się osiągnąć tego celu. To wy- jaśnia, dlaczego władze w Pekinie niemal bezustannie wprowadzają dziś nowe posunięcia gospodarcze: zwiększenie wydatków publicznych, złagodzenie polityki pieniężnej, naciski na przedsiębiorstwa publiczne, żeby powiększały skalę działalności, subsydia dla eksporterów, wprowadzenie częściowej wymienialności waluty (remninbi) w celu pobudzenia handlu z sąsiednimi krajami - i tak dalej. Czy to jednak wystarczy do powstrzymania spowolnienia w gospodarce, która w ostatnich latach stała się zależna od popytu zagranicznego?
Jeśli wzrosną napięcia społeczne, rząd Chin zapewne odpowie na nie wzmożonymi represjami, które będą źle wróżyć zarówno ich stosunkom z Zachodem, jak i stabilności politycznej w średnim okresie. Doświadczenie uczy, że jeśli chodzi o radzenie sobie z następstwami kryzysów, demokracje wypadają lepiej niż reżimy autorytarne. Kraje demokratyczne jak Indie (w 1991 roku) i Korea Południowa (w latach 1997-1998) szybko uporały się z gospodarczymi następstwami kryzysu, natomiast Chile pod rządami Pinocheta (w 1983 roku) oraz Indonezja za czasów Suharto (lata 1997-1998) wpadły w głębsze kłopoty.
Reżimom autorytarnym brakuje instytucji zarządzania konfliktami, których istnienie zapewniają rządy demokratyczne. Napięcia przenoszą sią zatem na ulice, przyjmując formę protestów i zamieszek. Niezależnie zatem od tego, w jaki sposób chińscy przywódcy zareagują na obecną sytuację, być może przyszłe pokolenia będą pamiętać o roku 2009 nie tyle z uwagi na globalny kryzys finansowy i gospodarczy, co ze względu na doniosłą transformację, jaką spowodował on w Chinach.
Czy zakres globalnej współpracy gospodarczej będzie wystarczający? Gdy potrzeby kraju nabierają fundamentalnego znaczenia, cierpi na tym współpraca ekonomiczna w skali globalnej. Jednak koszty protekcjonizmu w handlu i finansach są szczególnie wielkie właśnie w momentach takich jak obecny. Wielki Kryzys lat 30. XX wieku nasilił się wskutek barier, wznoszonych przez poszczególne państwa w celu ochrony zatrudnienia w kraju. Tym razem też pojawi się taka pokusa. A na banki - obojętnie, czy zostały formalnie znacjonalizowane, czy nie - będą wywierane naciski, by pożyczały przede wszystkim podmiotom krajowym.
Jak dotąd, na sytuację z odzyskaną na nowo energią zareagował MFW, wprowadzając bardzo potrzebne kredyty krótkoterminowe, które może trzeba będzie zwiększyć, jeśli kraje wschodzące znajdą się pod większą presją. Międzynarodowa Organizacja Handlu straciła natomiast cenny czas na kontynuację beznadziejnej Rundy z Douhy. A przecież powinna skoncentrować wysiłki na monitorowaniu zobowiązań Grupy 20, dotyczących niepodwyższania barier w handlu międzynarodowym.
Politycy powinni wyzbyć się odziedziczonych mądrości i zapomnieć o nieużytecznych dziś dychotomiach, jak rynki kontra rząd czy państwo narodowe kontra globalizacja. Powinni spojrzeć prawdzie w oczy i pogodzić się z rzeczywistością, w której krajowe regulacje są nierozerwalnie związane z rynkami międzynarodowymi i że obydwie te sfery wzajemnie siebie potrzebują. Im bardziej pragmatycznie i twórczo zaczną działać politycy, tym wcześniej do gospodarki światowej wróci ożywienie.
Dani Rodrik
profesor ekonomii politycznej w John F. Kennedy School of Government Uniwersytetu Harwarda. Jego najnowsza książka to „One Economics, Many Recipes: Globalization, Institutions and Economic Growth”.