Każda kolejna daje politykom i narodowi preteksty do niekończącego się karnawału, którego nie jest w stanie przerwać nawet środa popielcowa. Widać też stały progres. Do zabawy, a przy okazji reformowania polskiego wymiaru sprawiedliwości, udało się wciągnąć całą unijną biurokrację, sporą liczbę organizacji międzynarodowych oraz państw. Nowelizacja ustawy o IPN zaangażowała w polskie sprawy już niemal cały świat. Wprawdzie ten rekord trudno będzie przebić, ale obóz władzy nieraz udowadniał, że błędem jest niedocenianie jego inwencji.
Produkowane seryjnie ustawy poza walorami rozrywkowymi do niczego innego się nie nadają. Oczywiście szefostwo Ministerstwa Sprawiedliwości może wierzyć, że jeśli np. prezydent Putin napisze na Twitterze „polskie obozy śmierci”, to wysłani z Warszawy prokuratorzy natychmiast go aresztują. Trudno odgadnąć, jak biegną impulsy między neuronami w mózgach ludzi, którzy ponoć urodzili w bólach taką ustawę. Poza tym z wiarą nie da się dyskutować. Ów bubel prawny może mieć zastosowanie jedynie promocyjne. Jeśli jakiemuś Polakowi zamarzy się kariera w światowym show-biznesie, musi postarać się, by zostać aresztowanym koniecznie za naruszenie przepisów zawartych w nowelizacji ustawy o IPN. Walentynkowy sukces Władysława Frasyniuka dowodzi, że wymuszenie na władzy zatrzymania to nic trudnego. Przecież kierownictwo PiS dziś niczego się tak nie boi jak okazania słabości. Musi więc stale udowadniać sobie, jakie jest twarde, po czym się tą twardością zachwycać w rządowych mediach. Wystarczy więc trochę publicznego nawoływania do ujawnienia „polskich zbrodni” lub „obozów” i dany delikwent musi pójść za kraty. No, a potem zacznie się zabawa, bo doniosą o tym światowe media, zaś Departament Stanu USA wystosowuje ostry protest. Rząd Izraela zapewni zatrzymanemu obsługę najlepszej kancelarii prawnej, swe oburzenie wyrażą Berlin i Bruksela oraz Kijów, wyjątkowo wspólnie z Moskwą. Jeśli delikwent będzie szczęściarzem, nim sąd go wypuści, odbijają go agenci Mosadu, wywożąc do Ameryki. W wersji soft nasz bohater poleci za ocean na własny koszt. Tam stanie się gwiazdą mediów, a producenci z Hollywood zaoferują gruby szmal za prawa do ekranizacji historii, którą nakręci Steven Spielberg z Tomem Hanksem w roli głównej. I jak tu nie być wdzięcznym za ustawę otwierającą ludziom szybką ścieżkę kariery? Pod warunkiem że Trybunał Konstytucyjny jej jeszcze nie popsuje.
Produkowanie bezrozumnego prawa ma swój głęboki sens. Niestety ta obserwacja nie pomaga w rozeznaniu, jak ono właściwie powstaje. Kiedyś wszystko było prostsze. Gdy koalicja PO-PSL chciała nowelizować ustawę o grach i zakładach wzajemnych, ówczesny szef klubu parlamentarnego partii rządzącej wybierał się na cmentarz pod Wrocławiem. Tam czekał umówiony lobbysta. Obie strony rozmawiały o tym, co mogą zyskać i jak to pomnożyć. Swoje trzy grosze dorzucali nieboszczycy, biorąc na siebie rolę konsultanta społecznego. Dziś cmentarze służą do przedłużania państwowej polityki historycznej, a ustawy pisze się gdzie indziej. Niestety nie do końca wiadomo, gdzie ani nawet kto je prokuruje. Opozycja wraz z życzliwymi jej mediami zgodnie twierdzi, że robi to osobiście naczelnik na Nowogrodzkiej. Ale nawet ci, którzy wierzą, że Jarosław Kaczyński jest demonem w ludzkiej skórze, powinni rzucić okiem na statystyki. Polski rząd i parlament wydziela z siebie obecnie 50 razy więcej aktów prawnych niż szwedzki. Tempo to stale przyspiesza. Trzy lata temu nowe prawo zajęło ponad 29 tys. stron maszynopisu, w 2016 r. było to już prawie 32 tys. stron. Według raportu Grant Thornton w pierwszym półroczu 2017 r. weszło w życie 17 440 stron maszynopisów ustaw i rozporządzeń. Jest więc szansa na kolejny rekord. Łatwo policzyć, że gdyby tym wszystkim zajmowała się prezes, to musiałby produkować w cyklu 24-godzinnym 3,65 strony nowego prawa na godzinę, rezygnując z dni wolnych. Rozsądek nakazuje zatem szukać wytwórców gdzie indziej.
Oczywiście w przepisach dotyczących prawodawstwa w III RP dość szczegółowo zapisano, jak powinien wyglądać proces legislacyjny. Nigdy za bardzo się tym nie przejmowano, a obecna władza pokazuje, jak głęboko ma zasady w nosie, najlepiej bawiąc się podczas nocnych posiedzeń Sejmu lub Senatu, gdy na złamanie karku przyjmowane są najważniejsze z ustaw. A im więcej w nich błędów, tym weselej. Tak parlament został sprowadzony do roli przykrywki dla anonimowych producentów prawa. Co dla rządzących jest bardzo wygodne, a poza tym niezmiennie wkurza bezsilną opozycję. Zagadka, kto w rzeczywistości wytwarza (słowo „pisze” już zupełnie nie pasuje do tego zjawiska) nowe ustawy w Polsce, jest więc naprawdę frapująca, nawet w przypadkach gdy wszystko zadaje się być oczywiste.
Reklama
Oto np. dla napisania nowego kodeksu pracy utworzono Komisję Kodyfikacyjną Prawa Pracy. Niby znany jest jej skład i zadania, po czym przedstawia ona swoje propozycje zmian i od razu powstaje myśl, kogo lub czego jest przykrywką? Choćby pomysł, że każdy etatowy pracobiorca, chcąc sobie legalnie dorobić, od razu będzie musiał zakładać działalność gospodarczą. Ergo, by zarobić jednorazowo 600 zł, czeka go perspektywa wpłacania 1,3 tys. zł składki ZUS co miesiąc. Myśl, że do Komisji Kodyfikacyjnej zaproszono jedynie osoby dotknięte symptomami szaleństwa lub codziennie podaje się im środki odurzające, jest zbyt oczywista. Prawda musi kryć się gdzieś dalej, pod drugim lub trzecim dnem. Może zwolennicy demoniczności natury naczelnika mają jednak rację i w podziemiach na Nowogrodzkiej istnieje fabryka nowego prawa. Co gorsza, zagnieździły się w niej siły nieczyste. Tę teorię potwierdzałaby zupełna nieskuteczność oraz sprzeczność nowych ustaw z ludzką naturą. A przecież już w XIII w. św. Tomasz z Akwinu zauważył, że „Praw nie nadaje władza, są one nieodłączne od samej natury człowieka, tej, którą został obdarzony przez Stwórcę. Normy tworzone przez władzę muszą być zgodne z prawem naturalnym, w przeciwnym razie tracą swoją moc”.