Na ławie oskarżonych zasiada mężczyzna oskarżony o zabicie swojej żony. W ostatnich miesiącach między małżonkami się nie układało. Alibi mężczyzny jest niezbyt mocne. Jego skazanie wydaje się być przesądzone, bo na nożu, którym zabito kobietę, znaleziono jego ślady DNA. To jedyny dowód, ale bardzo mocny. W końcu prawdopodobieństwo uzyskania prawdziwego wyniku wynosi aż 99,99999 proc. Linia obrony wydaje się kuriozalna. Mężczyzna opowiada, że w dniu feralnego zdarzenia wziął rano prysznic i przez pomyłkę wytarł się w ręcznik żony. Następnie umyła się żona i wytarła się w ten sam ręcznik. Mężczyzna poszedł do pracy, żona również. Potem kobieta została napadnięta, sprawca przystawił jej nóż do policzka, a następnie poderżnął gardło. – I po prostu DNA mężczyzny przeniosło się z ręcznika jego żony na nią, a następnie z jej policzka na nóż sprawcy – przekonywał obrońca. Brzmi absurdalnie? Cóż, przeprowadzono eksperyment procesowy. Okazało się, że to możliwe. Sprawa miała miejsce w 2007 r. w Stanach Zjednoczonych. Przed sądem stanął lekarz. Wyszedł na wolność.
Oskarżonym o zabójstwo milionera zostaje bezdomny. Na ciele ofiary, która przebywała w domu, zostaje znalezione DNA włóczęgi. Musiał więc wejść do domu i zabić właściciela posiadłości, by go okraść. A więc sprawa jakich wiele. Policjanci zamykają ją w kilka dni. Prokuratorzy też. Bezdomny co prawda przekonuje, że to nie on. Ale kto by go słuchał? W trakcie procesu okazuje się, że włóczęga nie mógł zabić, bo w chwili popełnienia czynu przebywał na oddziale intensywnej opieki medycznej pobliskiego szpitala. Prokurator nie dowierza: „Ale przecież na ciele ofiary było DNA bezdomnego. Wszystko pasowało. Był motyw, jest DNA. Jak mogło dojść do błędu?”. Okazało się, że ratownicy medyczni, którzy wcześniej pomagali włóczędze, zostali także wezwani do zabójstwa milionera. I to oni przenieśli DNA jednego mężczyzny na drugiego. Ta opowieść też jest prawdziwa. Też zdarzyło się to w Stanach Zjednoczonych, w 2012 r.
O obu przypadkach opowiada mi prof. Ryszard Pawłowski, kierownik pracowni biologii i genetyki sądowej Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, jeden z najwybitniejszych naukowców zajmujących się analizą DNA. Profesor śmieje się, że przypadki, gdzie wynik badania DNA w żaden sposób nie przekłada się na jego procesowe wykorzystanie w rozumieniu skazania oskarżonego, można by mnożyć.
Reklama
Pokażmy to na przykładach z naszego podwórka. Mówi mi o nich doświadczony były policjant (chce pozostać anonimowy). – Ciekawa jest sprawa zabójstwa komendanta głównego policji Marka Papały w 1998 r. Na miejscu zdarzenia ujawniono ślady połowy Warszawy, w tym polityków – opowiada. Dlaczego? Wezwani do zdarzenia funkcjonariusze długo zwlekali z odgrodzeniem terenu, przez co wokół miejsca popełnienia zabójstwa kręcili się gapie. A już nawet po rozciągnięciu taśmy policyjnej na miejsce przybywało wielu z nich, w tym ministrowie. – Deptali buciorami po śladach, macali, co się tylko da. To były czasy, gdy była jeszcze mniejsza świadomość tego, że podczas oględzin można położyć całą sprawę – opowiada były funkcjonariusz.
Śmieje się też, że gdyby uznać stwierdzenie śladów biologicznych na miejscu zdarzenia za najmocniejszy dowód w procesie karnym, to najstraszniejszym seryjnym mordercą byłby pewien prokurator, już w stanie spoczynku. – Przychodził na miejsce zdarzenia, gdzie np. leżał nóż. Podnosił go z ziemi gołą ręką i wołał do techników kryminalistycznych: „Czy panowie to widzieli?”. Nie, zakrwawionego noża nie zauważyli – śmieje się policjant.
I dodaje, że dla przypadków, w których policjanci, prokuratorzy, a nawet sędziowie chcieli dotknąć gołą ręką broni, z której zabito człowieka, nie starczyłoby palców u rąk.
Prawda objawiona
– Dowód z opinii biegłego w zakresie badań DNA to mocny dowód, ale nie musi przesądzać o winie oskarżonego. Sam fakt znalezienia czyichś śladów na ciele ofiary lub w jej mieszkaniu nie świadczy o tym, że ta osoba popełniła przestępstwo.
Nadal wielu prawników – sędziów, prokuratorów, adwokatów – przywiązuje dużą wagę do opinii biegłych i traktuje je jako dowód szczególny. Trudno w takiej sytuacji go kwestionować na sali sądowej. Ważne jest, aby sędziowie posiadali odpowiednią wiedzę, która pozwoli im prawidłowo oceniać opinie biegłych – mówi adwokat Łukasz Wiśniewski, wspólnik w kancelarii Chojniak i Wspólnicy, współautor raportu o niesłusznych skazaniach.
Znów posłużmy się przykładami, mniej abstrakcyjnymi.
Kobieta zostaje zgwałcona i zabita. Zostaje pobrany wymaz z jej dróg rodnych. Okazuje się, że ujawniono spermę jej chłopaka. Czy to oznacza, że on ją zabił? W żadnym razie – mogli przecież uprawiać w ostatnim czasie seks.
Do mieszkania nastąpiło włamanie. Znaleziono ślady mężczyzny, który występował w policyjnej kartotece. Tyle że tenże mężczyzna wcale nie zaprzecza, że był w okradzionym mieszkaniu. Tyle że trzy dni wcześniej. Właściciele lokalu to potwierdzają; montował kablówkę. Czy ujęta osoba jest sprawcą? Być może. Ale wynik badań DNA to w tym przypadku za mało do skazania.
A jak wynika z rozmów z ekspertami, nadal zdarzają się sprawy, gdy badanie DNA w zasadzie zamyka sprawę. – Sędzia nie może traktować wyniku analizy DNA jako prawdy objawionej. Musi podchodzić do zgromadzonego materiału dowodowego z należytym krytycyzmem. Szukać rozbieżności. Oczywiście może dać większą wiarę wynikowi badania śladów biologicznych niż np. przesłuchanemu świadkowi. Ale powinien zwrócić uwagę na wszystkie okoliczności. Nie można przecież skazać człowieka, gdy ma niepodważalne alibi – podkreśla Marek Celej, karnista, sędzia Sądu Okręgowego w Warszawie.
A czy niektórzy sędziowie traktują wynik analizy DNA jak prawdę objawioną? – Zdecydowana większość sędziów orzekających w wydziałach karnych dobrze zna się na wykonywanej pracy. Podchodzą oni bardzo wnikliwie do wszystkich dowodów. Ale nie ma co się oszukiwać, znajdują się jednostki, które podążają drogą na skróty – przyznaje sędzia Celej.
Niebezpieczna mieszanka powstaje, gdy oskarżony trafi na takiego sędziego, a sam nie ma dobrego adwokata. – Z raportu, którego jestem współautorem wynika, że ryzyko niesłusznego skazania rośnie, gdy oskarżony jest osobą biedną, nieporadną, z ułomnościami. Rośnie, gdy oskarżony był już wcześniej karany. Niewątpliwie łatwiej jest bronić się osobie, która ma lepszy status materialny. Może ona zatrudnić dobrych adwokatów i zlecić prywatne ekspertyzy, które mogą wpłynąć na wynik procesu – wyjaśnia mec. Wiśniewski.
Zdaniem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w polskich więzieniach siedzi kilkaset niewinnych osób. Część z nich ma żelazne alibi, np. w chwili popełnienia czynu przebywali w zupełnie innym województwie niż to, w którym doszło do przestępstwa.
– Analiza DNA to wspaniałe narzędzie, we współczesnym procesie karnym najlepsze, jakie istnieje. Jednak pod warunkiem, że wszyscy uczestnicy postępowania podchodzą krytycznie do uzyskania wyników, a nie traktują ich niczym prawdę objawioną – zaznacza prof. Ryszard Pawłowski.
Bo choć skuteczność badań jest ogromna i wynik graniczy z pewnością, to błędów nie brakuje.
Po pierwsze – nadal nie do końca rozumiemy, jak wygląda zostawianie przez nas śladów biologicznych. A trzeba wiedzieć, że zostawiamy swoje DNA wszędzie. Jeśli podamy komuś dłoń na powitanie – przeniesiemy na niego swoje DNA. Jeśli dotkniemy klamki, zostanie na niej po nas ślad. Jeżeli ktoś czyta Magazyn DGP w kawiarni, jego DNA może powędrować z kartek gazety na rzeczy osobiste kolejnego czytelnika. Ślady mogą się też przenosić z osoby A, która spotkała się z B, na osobę C. Niektóre zostają przez wiele dni.
– Dlatego w postępowaniu karnym sąd musi brać pod uwagę wszystkie dowody. Obowiązuje tzw. swobodna ocena dowodów. Zgodnie z art. 7 kodeksu postępowania karnego organy postępowania kształtują swoje przekonanie na podstawie wszystkich przeprowadzonych dowodów, ocenianych swobodnie z uwzględnieniem zasad prawidłowego rozumowania oraz wskazań wiedzy i doświadczenia życiowego – tłumaczy wiceminister sprawiedliwości dr Marcin Warchoł. – Nie może być więc tak, że sędzia ma dowód z badania DNA i nie patrzy na alibi sprawcy. To zaprzeczenie podstawowym zasadom procesu karnego – zaznacza.
Na różnice między samym wynikiem takiej ekspertyzy a jej użytecznością dla postępowania karnego zwracał uwagę pewien czas temu na naszych łamach prof. Piotr Girdwoyń z Katedry Kryminalistyki UW. Jego zdaniem badania DNA urosły w ostatnich dekadach do rangi kultowej dziedziny uchodzącej za wzór naukowości. Jednak – jak uważa Girdwoyń – stosunkowo niewielu prawników rozumie, na czym one właściwie polegają i jakie są obecnie ich możliwości. Jeszcze kilka lat temu, kiedy specjaliści z dziedziny kryminalistyki dostawali mieszaninę krwi sprawcy i ofiary, nie potrafili rozróżniać, które DNA pochodzi od kogo. Dostępne dziś technologie pozwalają już na separowanie pojedynczych komórek oraz izolowanie z nich DNA. Teoretycznie nawet jedna komórka pozostawiona na miejscu zdarzenia może więc zostać zidentyfikowana. Z punktu widzenia naukowego to wielkie odkrycie. Ale patrząc na to od strony procesowej, może pojawić się problem. „Położyła pani teraz telefon na stoliku, którego wcześniej dotykałem. Istnieje prawdopodobieństwo, że na blacie znajduje się komórka mojego nabłonka skóry. Przypuśćmy, że pani telefon zostanie za pewien czas znaleziony na miejscu jakiegoś zdarzenia i okaże się, że jest na nim moje DNA. Ale jaki ja mam związek z tym zdarzeniem? To, co przekonująco wygląda w serialach kryminalnych, w praktyce nie zawsze bywa oczywiste” – mówił prof. Girdwoyń Paulinie Szewiole.
Po drugie, badanie jest nierówne badaniu. Przykładowo w głośnej w ostatnich tygodniach sprawie Tomasza Komendy, który najprawdopodobniej niesłusznie przesiedział w więzieniu 18 lat za zgwałcenie i zabójstwo 15-latki, zastosowano prosty test komercyjny. Ryzyko pomyłki w jego przypadku wynosiło 3 proc. Dziś takich testów już się nie używa, ale nadal śledczy starają się przypisywać winę oskarżonym na podstawie badań DNA, z których niewiele wynika. Zdarzają się przypadki, gdy prokurator wnosi o wyrok 25 lat pozbawienia wolności na podstawie tego, że z badań wynikło jedynie to, że czyn musiała popełnić osoba płci męskiej. A na ławie oskarżonych siedzi właśnie mężczyzna.
– Pamiętajmy, że to nie wina prokuratury. Ocena materiału dowodowego należy do sądu. I to sąd, aby skazać oskarżonego, musi mieć 100 proc. pewności, że to właśnie ta osoba popełniła przestępstwo. Prokurator nie musi być pewny. Niektórzy eksperci uważają, że można skierować akt oskarżenia nawet w sytuacji, gdy zdaniem śledczych prawdopodobieństwo, że dana osoba dopuściła się czynu zabronionego, wynosi 50 proc. – zastrzega wiceminister Warchoł.
Po trzecie, nawet przy założeniu, że wszyscy uczestnicy postępowania zdawaliby sobie doskonale sprawę z tego, że sam fakt ujawnienia czyjegoś DNA to za mało, nadal jest spore ryzyko pomyłki. A przynajmniej znacznie większe niż 0,00001 proc. Bo zdarzają się błędy ludzkie. Prof. Pawłowski mówi, że z niedawno przeprowadzonych badań przez jeden z holenderskich instytutów wynika, że w jednym na 200 przypadków analizowania próbek materiału genetycznego dochodzi do ludzkiego błędu. Wystarczy pomylić próbki. – Badania genetyczne stały się ogromnym biznesem. Powstaje wiele laboratoriów, które nie przestrzegają najwyższych standardów – stwierdza Pawłowski.
Mecenas Łukasz Wiśniewski z kolei podkreśla, że rynek nie znosi próżni. – Sędziowie wiedzą, które jednostki badawcze są najlepsze, ale w nich na opinie trzeba czekać niekiedy półtora roku. Decydują się więc na wybór innych, by nie przeciągać procesu. Niektóre placówki są świetne i niczym nie ustępują państwowym, ale są też kiepskie – tłumaczy prawnik.
Marność biegłych
Kolejna okazja do błędu jest przy sporządzaniu opinii przez biegłego i potem przy jej obronie w sądzie. Trzeba wiedzieć, że sąd karny nie dostaje samego wyniku badania DNA. Dowodem dla niego jest opinia biegłego, który jest fachowcem w tym obszarze. – Sędzia nie musi być specjalistą w każdej dziedzinie, to oczywiste. Nie musi więc znać się szczegółowo na analizie śladów biologicznych. Powinien jednak mieć na tyle wiedzy, by wiedzieć, jakie pytania zadawać biegłemu, by podejść do przedłożonej opinii krytycznie – twierdzi sędzia Marek Celej. Choć, jak zaznacza, niekiedy niemożliwe jest, by sędzia dostrzegł wszystkie niuanse.
– Gdy zaczynałem orzekać, sądziłem w sprawie znanego włamywacza. Biegły przedstawił opinię dotyczącą sposobów dokonywania włamań, ja zadałem kilka pytań. Ani obrońca oskarżonego, ani prokurator nie chcieli o nic dopytywać. Patrzę, podnosi rękę sam oskarżony. Pyta, czy on może porozmawiać z biegłym. Mówię mu, że oczywiście ma takie prawo. Ten więc zwrócił się do biegłego i mówi mu tak: „Cieszę się, że pan przyszedł. Porozmawiajmy jak fachowiec z fachowcem”. I oskarżony obalił opinię biegłego. Przekonał mnie, że to on ma rację, a nie biegły – opowiada Celej.
W Polsce niestety brakuje biegłych i brakuje pieniędzy. Najlepiej by było, gdyby w jednej sprawie karnej pojawiały się dwie opinie. Wówczas ryzyko ludzkiego błędu byłoby mniejsze. A gdyby opinie się wzajemnie wykluczały, a sędzia nie wiedziałby, której dać wiarę, można by zlecić sporządzenie trzeciej. Gdyby i to nie rozstrzygnęło wszystkich dylematów, należałoby oskarżonego uniewinnić. Bo sąd musi mieć pewność, że to osoba siedząca na ławie oskarżonych popełniła czyn. Wszystkie wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść oskarżonego.
Ścieranie się biegłych na opinie było jednym z założeń kontradyktoryjnego procesu karnego, który miał w Polsce obowiązywać, ale reforma została zawrócona, gdy rząd Prawa i Sprawiedliwości doszedł do władzy. – Byłoby to prawo dla bogatych. Jaką możliwość miałby np. pan Tomasz Komenda na to, by zlecać prywatne ekspertyzy i przekładać opinię zatrudnionych przez siebie biegłych? Żadną – ripostuje wiceminister Marcin Warchoł. Zamożni zresztą już teraz mają większą możliwość obrony. Jeśli oskarżony zdecyduje się zapłacić za dodatkową opinię, sąd może ją dopuścić, a tym samym wziąć pod uwagę przy wydawaniu wyroku.
Kłopotem jest bardzo różny poziom biegłych. Ministerstwo Sprawiedliwości przyznaje, że w wielu dziedzinach dobrych fachowców brakuje. – Trzeba powiedzieć wprost, niektórzy biegli odstawiają fuszerkę. Ich opinie są pisane na kolanie, niedokładnie. Nie są warte nawet 5 zł. Ba, są szkodliwe, bo mogą doprowadzić do skazania niewinnej osoby – twierdzi wiceminister Warchoł. Utkwił mu w pamięci przypadek biegłego z zakresu medycyny, którego opinia doprowadziła do aresztowania mężczyzny pod zarzutem uduszenia żony poduszką. Okazało się, że kobieta miała zaawansowane zmiany miażdżycowe, które były przyczyną zgonu. Biegły nie mógł tego jednak wiedzieć, gdyż nie chciało mu się dokładnie przeprowadzić sekcji zwłok. A dokumenty z sekcji „podkręcił”, by nie rzec, że sfałszował.
Mecenas Łukasz Wiśniewski zaś przypomina, że o potrzebie uchwalenia ustawy o biegłych sądowych mówi się od ponad 10 lat. Ale nadal jej nie ma. – W obowiązujących przepisach brak jest realnych mechanizmów kontroli nad jakością pracy biegłych – spostrzega Łukasz Wiśniewski.
Sędziowie więc muszą być bardzo uważni i bazować na rozsądku. Gdy staje przed sądem profesor z 30-letnim stażem zawodowym z uznanej placówki, zapewne w większym stopniu można zawierzyć jego stanowisku, niż gdy przed sądem staje młokos, który sporządził dopiero trzecią opinię. – Choć sędzia zawsze musi zachować czujność. Przecież profesor też się może pomylić – zastrzega Marek Celej.
Nowe możliwości
Analiza DNA będzie za to miała coraz większe znaczenie w pracy wykrywczej. Media, często te chcące szokować, co rusz piszą, że na podstawie śladów DNA można sporządzić już portret pamięciowy osoby, która swój kod genetyczny pozostawiła.
Brzmi jak science fiction. Ale, jak przekonuje prof. Ryszard Pawłowski, to już rzeczywistość. Na podstawie badania DNA można określić wygląd zewnętrzny: kolor skóry, kolor oczu, kolor włosów (ten ostatni to kolor z młodzieńczych lat – czyli osoba siwa będzie oznaczona np. jako brunet). Ba, można też określić to, czy ktoś ma piegi. Do tego, rzecz jasna, przybliżony wiek. Za to nie da się rzetelnie wskazać tego, co wydawałoby się najprostsze, czyli wzrostu. Odpowiada za to zbyt wiele różnych genów.
– W Stanach Zjednoczonych istnieją już firmy, które przygotowują portrety pamięciowe osób na podstawie analizy DNA. Wyniki są obiecujące. Tak więc to, co jeszcze 20 lat temu traktowaliśmy jako sci-fi, zaczyna być właśnie świetną metodą wykrywania przestępstw. Być może jeszcze zbyt skomplikowaną i drogą, by stosować ją na co dzień, ale na przestrzeni dekady będzie to już standard – uważa prof. Ryszard Pawłowski.